Nie pijesz już jakiś czas, wszystko wydaje się w normie i nagle pewnego ranka budzisz się w stanie, który do złudzenia przypomina to, co przeżywałeś następnego dnia po wielkiej popijawie.
Wczoraj byłam na przesympatycznym spotkaniu ze znajomymi. Rozmowy, dużo śmiechu, dobre jedzenie i… sporo alkoholu. Nie piłam. Specjalnie nawet nie koncentrowałam się na alkoholu, choć przyznam, że czasem myślami oceniałam, kto w jakim stanie jest. Nie, nie doszło w moim towarzyskim gronie do żadnego upodlenia. Nikt nie schlał się tak, że trzeba by go było zbierać z podłogi. Towarzystwo kulturalnie poprawiło sobie tylko humor procentami. Potem poszliśmy na koncert. Tam też sporo się lało, jednak nawet przez chwilę nie pomyślałam, że chciałabym się napić. Nauczyłam się po latach smakować życie na trzeźwo, choć nie zawsze jest to proste. Wróciłam grzecznie do domu, poszłam spać, a rano…
Rano obudził mnie koszmarny ból głowy i suchość w ustach. Przez moment zastanawiałam się nawet czy czasem jednak się nie napiłam…
Pobiegłam do kuchni, duszkiem wlałam w siebie pół litra wody i zmęczona wróciłam do łóżka. Mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa, a w głowie pojawiło się rozdrażnienie…
Dzisiaj już wiem, że to nic innego jak suchy kac. Element głodu alkoholowego, który pojawia się, gdy obcuję dłużej w towarzystwie alkoholu. Nie piję ponad 10 lat, przeszłam sumiennie terapię zamkniętą i otwartą, a także codziennie przypominam sobie o swojej chorobie. Pomimo tego głód czasem się pojawia i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko go zaakceptować i być w tym czasie szczególnie uważną, aby niechcący nie rozkręcić go w nawrót. Głód alkoholowy to element mojej choroby – alkoholizmu, taki sam element jak nawracająca czasem wysypka przy łuszczycy, na którą również choruję. Mam zgodę na wysypki i mam zgodę na głody. Odkryłam, że im mniej się przeciw nim buntuję, tym szybciej mnie opuszczają.