Jeśli wsłuchać się w to, co mówią osoby czynnie uzależnione, można w tych ich wypowiedziach znaleźć pewne charakterystyczne i powtarzające się jak mantra argumenty za piciem i ćpaniem. Argumenty te sprawiają, że uzależnieni kurczowo trzymają się nałogu i nie dopuszczają do siebie myśli o leczeniu.
1. Nikt mnie nie rozumie
Anna: Kiedy piłam, uważałam, że nikt mnie nie rozumie, nikt nie wie, co przeżywam, z jakimi traumami i cierpieniem się mierzę. Wydawało mi się, że jestem inna, że tak bardzo różnię się od wszystkich, że nie dam rady z nikim się dogadać. Takie myślenie pogłębiało moje poczucie samotności i zagubienia. Ale jednocześnie dawało mi też wrażenie wyjątkowości – „jestem tak dziwna, tak popaprana, jak nikt”. Gdy zaczęłam terapię i wstąpiłam do wspólnoty AA, okazało się, że mnóstwo osób jest w stanie mnie zrozumieć, mnóstwo osób ma podobne do moich doświadczenia, myśli i emocje. Byłam zaskoczona. Zdałam sobie sprawę, że to poczucie, że „nikt mnie nie rozumie”, było stwarzaniem sobie powodu do picia. Dzięki takiemu myśleniu mogłam się nad sobą poużalać, tkwić w roli ofiary i nie podejmować żadnych działań na rzecz jakiejkolwiek zmiany.
2. Nie jestem uzależniona. Po prostu lubię pić/ćpać
Wiki: Przez lata zaprzeczałam temu, że mam problem z alkoholem. Nawet jak inni zwracali mi uwagę, że za dużo piję, wyśmiewałam to, bagatelizowałam lub złościłam się na nich, że wmawiają mi problemy, których nie ma. Ciągle zapewniałam siebie, że przecież nie piję tak dużo, że przecież wszyscy piją, że alkohol jest dla ludzi, że może czasem zdarzy mi się popłynąć za bardzo, ale komu się nie zdarza zatracić w zabawie.
Uważałam, że Ci, którzy zwracają mi uwagę, mają kij w tyłku i nie potrafią wyluzować. Ich uwag nie odbierałam jako troski, lecz raczej jako upierdliwość, zrzędzenie, pouczanie, robienie z igły wideł. Irytowało mnie to. Dziś już wiem, że irytowało dlatego, że konfrontowało mnie z prawdą o sobie, której za Chiny nie chciałam dostrzec, przed którą broniłam się rękami i nogami, bo gdybym ją uznała, musiałabym się wobec niej jakoś ustosunkować, być może podjąć jakieś decyzje, a to nie było mi na rękę. Piłam więc, a czepialskim odpowiadałam, że piję, bo lubię i zapewniałam, że gdybym tylko chciała, w każdej chwili mogłabym przestać. W końcu w tym piciu doczołgałam się do takiego momentu, gdy bardzo chciałam przestać pić, ale okazało się, że nie potrafię. Byłam już wtedy na dnie.
Warto przeczytać: Dno, czyli o motywacji do rozstania z nałogiem
3. Jestem alkoholikiem/ćpunem, więc muszę pić/ćpać
Jarek: Byłem czynnie uzależniony od alkoholu i narkotyków. Na pewnym etapie już nawet przestałem temu zaprzeczać, bo siedziałem w tym po uszy. Przestałem się zatem bawić w zaprzeczanie, tylko jechałem na tym, co wszyscy widzieli i potwierdzali. Stałem pod sklepem i żebrałem u ludzi o pieniądze, mówiąc im wprost: „Jestem alkoholikiem, muszę się napić, zbieram na piwo”. Przez długi czas to znakomicie działało, bo ludzie uznawali takie wyznanie za akt szczerości i doceniali, a ja dzięki temu miałem stałe źródło dofinansowania na swój nałóg. To było wygodne i cwane. Z drugiej strony jednak, tak przywykłem do tej łatki i roli alkoholika oraz ćpuna, że z czasem w ogóle przestałem myśleć, że mogę jeszcze żyć inaczej, w innych rolach. Przestałem być ojcem, synem, mężem, pracownikiem, obywatelem, byłem tylko alkoholikiem i ćpunem. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy pokazali mi, że jest inna droga i wskazali kierunek.
4. Na trzeźwo życie jest nieznośne
Przemek: Ćpałem, bo życie mnie bolało. Ponoć cierpienie uszlachetnia, więc wydawało mi się, że szlachetne są też moje powody ćpania. Życie bez znieczulaczy jawiło mi się jako piekło. Nie akceptowałem takiej rzeczywistości. Nic mi się w niej nie podobało, wszystko było nie tak, ale też nie myślałem o tym, żeby coś zmienić. Zresztą zmienianie rzeczywistości wydawało mi się absurdem. Potem w sumie okazało się, że rzeczywiście byłoby to absurdalne, bo nie rzeczywistość tu trzeba było zmieniać, tylko siebie samego.
Żeby wyjść z nałogu, musiałem dokonać ogromnej pracy nad moim systemem wartości, poglądami i stosunkiem do siebie i świata.
Musiałem znaleźć coś, czego mógłbym się chwycić, co by sprawiło, że trzeźwość zaczęłaby mi się jawić znośnie. Dla mnie takim czymś była duchowość. Gdy zacząłem stawiać kroki na programie 12 kroków AA i tworzyć relację z Bogiem, odkryłem głębszy wymiar swojego istnienia i chyba to mnie uzdrowiło. Dziś nie myślę już, że cierpienie uszlachetnia, nie wykorzystuję tego argumentu w żaden sposób, bo się z nim nie zgadzam. Dziś wierzę, że sensem jest miłość, empatia, życzliwość. One nas sycą, wzbogacają, czynią ludźmi. Tego się trzymam i… nie ciągnie mnie do narkotyków.
5. Świat jest złowrogi, a ludzie są podli i krzywdzą
Bożena: Tkwiąc w nałogowych mechanizmach nieustannie tkwiłam też w rozmaitych lękach. Bałam się wychodzić z domu, bałam się ludzi, bałam się dokonywać jakichkolwiek wyborów. Bałam się wszystkiego i wszystkich. Świat wydawał mi się przerażający. Żyłam w nieustannej czujności. Non stop oglądałam się wokół siebie i zastanawiałam nad tym, co ktoś powiedział na mój temat, jak kto na mnie spojrzał. W mojej chorej głowie tkwiło przekonanie, że sąsiedzi czy ludzie w pracy stale tylko o mnie rozmawiają, obgadują mnie, czyhają, by sprawić mi jakąś przykrość, by złapać mnie na jakimś błędzie, jakimś faux pas. Poza tym ja stale czułam się przez nich krzywdzona. Wszystko, co mówili brałam do siebie i za złą monetę. Jak mi ktoś ze znajomych powiedział: „Ale ładnie wyglądasz?”, zaraz doszukiwałam się w tym sarkazmu, kpiny lub nieczystych intencji. Jak mi sąsiad powiedział: „Ależ ta trawa szybko rośnie po deszczu”, wskazując na trawnik w moim ogródku, uznawałam to za krytykę i już się nakręcałam: „A co ten padalec się wtrąca do moich spraw, niech się zajmie własnym trawnikiem”, bądź użalałam się nad sobą: „Wszystko muszę robić sama. Łatwo krytykować, jak się ma siły, zdrowie i rodzinę do pomocy, ale ja przecież jestem sama, słaba i schorowana”. Czułam się taka zaszczuta, biedna, nieszczęśliwa. Idealnie się pod to piło.
6. Jestem najgorszym człowiekiem na świecie
Ewa: Trudno mi było zacząć trzeźwieć, bo uważałam, że przez nałóg tak wiele już w swoim życiu popsułam, tak wiele szans zmarnowałam, tak wiele krzywd wyrządziłam, że na trzeźwo nie zniosę żalu, wstydu i wyrzutów sumienia. Długo więc praktycznie nie wychodziłam z ciągów, byle tylko nie odzyskać pełnej świadomości i nie zmierzyć się z rozmiarem własnych win. Jednak pewnego dnia jedna z dziewczyn ze wspólnoty AA, bo zaczęłam chodzić na mityngi, zapytała mnie: „A nie chciałabyś się od tego bagażu win uwolnić? Zacząć żyć od nowa, inaczej? Rozprawić się z przeszłością i zostawić ją za sobą”. Pomyślałam wtedy, jak lekko by mi się zrobiło, gdyby udało mi się osiągnąć to, o czym ona mówi. Było to bardzo kuszące. Tyle że ja przecież uważałam się za najgorszego człowieka na świecie i nie dawałam sobie prawa do szczęścia, do normalnego życia. Mimo wszystko dziewczynie tej udało się namówić mnie na wejście na program 12 kroków. „Przynajmniej spróbuj” – zachęcała. I spróbowałam. To właśnie program przyniósł mi wolność. To dzięki niemu zobaczyłam, że myślenie o sobie w kategoriach „najgorsza”, dowalanie sobie i ciągłe samobiczowanie niczego nie rozwiązuje, że to w zasadzie droga donikąd. Że jeśli chcę zamknąć przeszłość, muszę podjąć konkretne działania: przeprosić, zadośćuczynić, wybaczyć. Krok po kroku, zaczęłam budować swoje nowe życie, zaczęłam patrzeć w przyszłość.
7. Używki to jedyna fajna rzecz w moim życiu
Ida: Życie nigdy szczególnie mnie nie rozpieszczało. Alkoholowy dom, spieprzone dzieciństwo, brak perspektyw na fajną dorosłość. Wcześnie wkręciłam się w używki, bo one stanowiły jedyny przyjemny element mojej podłej egzystencji. Uważałam je za coś wspaniałego i absolutnie nie wyobrażałam sobie życia bez nich. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nawet kiedy ta zaczęła mnie zabijać, i tak byłam jej wierna jak pies. Gdy trafiałam do szpitala i gdy tylko mnie reanimowano, gdy tylko udawało mi się ustać na nogach, od razu wyrywałam się, by dalej chlać i ćpać. Cholernie trudno mi było zrezygnować z tej toksycznej miłości. Bez niej naprawdę nic nie miałam. Moje życie nie miało żadnej wartości. Gdy po namowach osób ze wspólnoty AA (praktycznie ściągnęli mnie z ulicy), trafiłam na roczny oddział zamknięty dla uzależnionych, myślałam, że tam zwariuję. Wiele zawdzięczam terapeutom, którzy stawali na głowie, żeby przekonać mnie do tego, żebym wytrwała jeszcze jeden dzień, a potem kolejny i kolejny. Aż w końcu minął rok, a ja uwierzyłam, że być może moje życie bez dragów ma jakiś sens. Ludzie w ośrodku pokazali mi, że można też czerpać przyjemności z innych rzeczy niż używki, np. wybrać się na spływ kajakowy, coś własnymi rękoma stworzyć, pójść do teatru. Nigdy wcześniej takich rzeczy nie robiłam. Pokazali mi moje zasoby. O nich też nie miałam pojęcia. I choć obecnie czasami tęsknię za moją starą miłością, za tym hajem i nieporównywalną z niczym przyjemnością, jaką ta mi dawała, mimo wszystko wolę żyć mniej przyjemnie, ale jednak żyć.
8. Jestem bogiem
Dariusz: „Ja wiem wszystko najlepiej”, „Ja zawsze mam rację”, „Nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć”, „Wszystko ma być na moich warunkach” i „Ma być wszystko albo nic” – to były życiowe motta Darka-nałogowca. Uważałem się za osobę silną, niezłomną. Ostro pakowałem, ćpałem, brałem sterydy i robiłem mięśnie. Samym wyglądem budziłem respekt, mało kto był w stanie przede mną chojraczyć. Byłem pewny siebie, laski się za mną uganiały, a problemy rozwiązywałem siłowo. Nabrałem przekonania, że jestem bogiem. Aż tu nagle zawał, wątroba odmawia współpracy i… dupa. Wszystko, na czym budowałem swoje życie poszło w pizdu. Bóg okazał się wrakiem. Oczywiście nie poddałem się od razu, nie wierzyłem, że nie mogę wrócić do dawnego życia, choć lekarze ostrzegali mnie, że jeśli wrócę, następnym razem trafię do kostnicy. Ja jednak byłem przecież mądrzejszy. „Nie będzie konował jeden z drugim mówił mi, co mogę, a czego nie”. Za drugim razem przeszedłem udar. Do dziś nie odzyskałem po nim pełnej sprawności. Za to spokorniałem. Z boga zostałem „zdegradowany” do człowieka i uświadomiłem sobie, że nie jestem nieśmiertelny, że mam ograniczenia i to spore. Postanowiłem rozpocząć terapię w kierunku leczenia uzależnienia, bo uznałem, że sam sobie nie poradzę. Jako bóg nigdy nie poprosiłbym o pomoc, bo „jak to ja nie dam z czymś rady?”. Musiałem spokornieć. Szkoda, że nie wcześniej.
9. Chrzanię to wszystko! Nie zależy mi
Olaf: Nałóg wyprał mnie z wszelkich wartości. Na niczym mi w życiu nie zależało i bardzo starałem się, by ten stan utrzymać. Uważałem, że dzięki takiej postawie jestem wolny. Niczym i nikim się nie przejmuję, nic mnie nie rusza, wszystko mam w dupie. Póki ćpałem, mogłem nie dopuszczać do siebie żadnych emocji, żadnych uczuć. To było takie dekadenckie. Byłem młody, piękny, niezależny i dla nikogo niedostępny. Tylko jakoś dziwnie szybko ta młodość się skończyła, urodę szlag trafił, a ja skończyłem w psychiatryku. Od półtora roku jestem czysty. Bardzo bym chciał, żeby mi na czymś zależało, ale wciąż noszę w sobie pustkę. Nie potrafię niczym się cieszyć. Lekarze twierdzą, że taki stan może jeszcze potrwać jakiś czas, bo mój mózg musi wytworzyć nowe połączenia neuronalne, musi się odbudować. Ale im dłużej to trwa, tym bardziej tęsknię za ćpaniem. Na razie się nie daję, ale jest ciężko.
10. Jestem beznadziejnym przypadkiem. Nikt nie zdoła mi pomóc
Damian: Picie doprowadziło mnie do depresji. Piłem i chciałem umrzeć. Tyle razy bezskutecznie próbowałem rozstać się z alkoholem, że nabrałem przekonania, iż jestem przypadkiem beznadziejnym i nikt ani nic nie jest w stanie mi pomóc. Tymczasem wiele osób starało się o mnie walczyć. Żona, przyjaciele, pracodawca. Ja jednak kurczowo trzymałem się swojej wersji. Brałem leki na depresję, popijałem je alkoholem i dziwiłem się, że nic się nie poprawia. A tymczasem jak pijesz, to działanie leków staje pod znakiem zapytania. Jedne mogą w ogóle nie działać, inne nasilać objawy chorobowe. Ale choć lekarze mi o tym mówili, puszczałem to mimo uszu, byle wszystko potwierdzało to, że nie da mi się pomóc. Wielokrotnie zastanawiałem się później, po co właściwie było mi to przekonanie o tym, że jestem beznadziejnym przypadkiem. I w końcu doszedłem do tego, że w ten sposób mogłem po prostu dalej pić, bo przecież nie dało się z tym nic zrobić. W ten sposób wzbudzałem też litość bliskich, skupiałem ich uwagę na swojej osobie. A jednocześnie trzymając się tej swojej opcji bycia „przypadkiem beznadziejnym”, usprawiedliwiałem przed nimi swoje pogrążanie się w nałogu. Później, kiedy jakimś cudem dałem namówić się na odwyk, obejrzałem tam film, który w ramach terapii nam puszczono. Film miał tytuł „Zostawić Las Vegas”. Jakże ja się identyfikowałem z bohaterem granym przez Cage’a. Był taki biedny, taki dramatyczny. Czułem się jak Cage, byłem jak Cage. I chyba odczuwałem z tego powodu coś w rodzaju dumy. Ale potem na terapii grupowej, gdy omawialiśmy ten film, jedna z uczestniczek powiedziała o Cage’owskiej postaci: „Zrobił z siebie Chrystusa, który cierpi i umiera za miliony, a przecież to zwyczajny dupek, złamas, manipulant. Mnie tam szkoda tylko tej babki, która się nim opiekowała i ewidentnie wykazywała objawy współuzależnienia. Ja na jej miejscu już dawno zostawiłabym takiego kolesia i dałabym mu się zapić na śmierć”. To było jak strzał obuchem w głowę. Nagle rola bezradnego, pijanego misia przestała mi odpowiadać. Nagle pomyślałem, że może jednak nie jestem tak beznadziejnym przypadkiem, jak mi się dotychczas wydawało. I to był chyba mój początek trzeźwienia.
Warto przeczytać: 12 kroków – krótki przewodnik
Strefa U