Uzależnieniowe ucieszki i programowe obietnice

Gadam na Messengerze z kolegą o przyczynach uzależnień i w wiadomości, w której chcę mu napisać o ucieczce od cierpienia, zamiast słowa „ucieczka”, wychodzi mi ucieszka. I w sumie, jak sobie tak potem myślę, to to dziwne słowo całkiem zgrabnie obrazuje, dlaczego ludzie się uzależniają.

 

Ucieszka to zbitka słów „ucieczka” i „uciecha”. Jedni uzależniają się, szukając ulgi od cierpienia, drudzy, szukając przyjemności. I jednych, i drugich łączy jednak coś wspólnego – niezgoda na rzeczywistość taką, jaką ona jest.

Wraz ze stworzeniem „ucieszki” zdałam sobie sprawę z tego, że w zasadzie ja nigdy nie miałam zgody na rzeczywistość. Życie zawsze wydawało mi się nieszczególnie atrakcyjne.

Nie miałam zgody na siebie, nie miałam zgody na innych, nie podobało mi się, jak urządzony jest świat.

Nierzadko, choć się do tego przed sobą nie przyznawałam, chodziło mi po głowie, że gdybym to ja była Bogiem, z pewnością urządziłabym to wszystko lepiej.

Powiecie: „Ale pycha! Ale egocentryzm!”. Zapewne macie rację. Dlatego udawałam przed sobą, że wcale tak nie myślę. Bo przecież gdzie mi do Boga? W gruncie rzeczy jednak uważałam Boga za partacza.

W efekcie, od kiedy pamiętam, ciągle coś mi w tym życiu nie pasowało. Ciągle się na to, co w owym życiu się wydarza, buntowałam. Ponieważ nie było we mnie zgody na rzeczywistość, a zmienianie jej często okazywało się walką z wiatrakami, siłą rzeczy zaczęłam szukać jakiejś odskoczni.

Dla mnie taką odskocznią stał się alkohol. Alkohol sprawiał, że mogłam od tej rzeczywistości uciec np. zalewając się w trupa, ale też mogłam się nią ucieszyć. Bo na początku mojego picia alkohol zdejmował ze mnie obręcze lęku, napięcia, wstydu, konwenansów i dawał poczucie wyzwolenia. Pijąc potrafiłam cieszyć się i bawić, bo ten odcinał mnie od ciągłego analizowania wszystkiego wokół. Szkoda tylko, że szybko zaczął pobierać za taki stan haracz, a z czasem stał się dla mnie jeszcze większą klatką niż ta, z której próbowałam uciec.

 

Życie na „haju”

Prawda jest taka, że jeśli można by było żyć ciągle na haju, bez ponoszenia z tego tytułu konsekwencji, pewnie większość ludzi by z tego skorzystała. Gdybym była bogiem, pozwoliłabym wszystkim żyć na haju, a czemu nie? Ja tam, w przeciwieństwie do obecnego Stwórcy, miałabym gest, niczego bym innym nie żałowała. Zresztą czy właśnie nie tak wielu z nas wyobraża sobie raj? Bez cierpienia, w wiecznym dobro- czy nawet błogostanie. Ciekawe tylko, dlaczego wierząc, że po śmierci czeka na kogoś takie dobrodziejstwo, ludzie wierzący masowo nie popełniają samobójstwa. Może jednak wcale nie wierzą tak mocno, jak sami siebie o tym przekonują?

Niestety, świat ziemski skonstruowany jest w tak parszywy sposób, że na ciągłym haju żyć się nie da. Za każdy wzlot trzeba zapłacić upadkiem. Na każdą przyjemność trzeba sobie zapracować, a niekiedy tak bardzo się przy tym natyrać, że odbiera to w efekcie całą przyjemność.

Kiedy więc zaczęłam swoje próby rozstawania się z nałogiem, przede wszystkim musiałam pogrzebać myśl o tym, że kiedyś jeszcze będę szczęśliwa. Bo nie wydawało mi się, że bez jakichś wspomagaczy można być szczęśliwym w tej z gruntu nieciekawej rzeczywistości. Czyli w sumie wychodziłam z nałogu z przekonaniem, że godzę się na to, żeby nie być szczęśliwa, byleby już tylko nie być aż tak bardzo nieszczęśliwa (bo jednak co jak co, ale nałóg sprowadził mnie na skraj rozpaczy).

Trzeba przyznać, że perspektywa na resztę życia raczej mało zachęcająca. Początkowo być może stanowiło to jakąś motywację, ale gdy mijały kolejne „trzeźwe” tygodnie, miesiące, lata, zaczęłam się zastanawiać, na chuj mi takie życie? Nie piję, żeby nie umrzeć, ale żyć na trzeźwo też za bardzo mi się nie chce. Tak więc znów znalazłam się w jakimś impasie i nie miałam pojęcia, jak z niego wyjść.

 

Obietnice AA

W Wielkiej Księdze AA znajdują się obietnice dla trzeźwiejących alkoholików, którzy zaczynają żyć programem 12 kroków:

Już w połowie drogi zadziwiają nas osiągnięte rezultaty. Poznamy nową wolność i nowe szczęście. Nie będziemy żałować przeszłości ani zatrzaskiwać za nią drzwi.

Pojmiemy sens słów pogoda ducha i zaznamy spokoju. Bez względu na to, jak nisko upadliśmy, dostrzeżemy, że i z naszego doświadczenia mogą skorzystać inni. Zniknie uczucie bezużyteczności i pokusa rozczulania się nad sobą. Bardziej niż sobą zainteresujemy się bliźnimi.

Zniknie egoizm. Zmieni się nasz cały stosunek do życia.

Opuści nas strach przed ludźmi i niepewnością materialną. Znajdziemy intuicyjnie sposób postępowania w sytuacjach, których dotąd nie umieliśmy rozwiązać.

Nagle zaczniemy pojmować, że Bóg czyni dla nas to, czego sami nie byliśmy w stanie dla siebie uczynić. Czy są to obietnice bez pokrycia?

Sądzimy, że nie. Urzeczywistniają się czasem szybko, czasem wolniej, ale zawsze się materializują, jeśli nad nimi pracujemy”.

Wspaniale! – pomyślałam, słuchając tych wywodów. No to robię program i czekam na te obiecanki. Przeszłam przez program ze sponsorką, zaczęłam też pracować z innymi alkoholikami i… nic. Szczęścia jak nie było, tak nie było.

OK, dało się żyć, ale umówmy się, nie można było porównać tego do stanu szczęśliwości, jaki czułam na początku mojego romansu z alkoholem.

Mówiono mi, że muszę coś źle robić. Że może nieuczciwie robię program, że nie żyję nim jak należy. Może za mało rozwijam kontakt z Siłą Wyższą, może za mało służę innym. Przyglądałam się sobie, podpatrywałam, jak to robią inni, starałam się weryfikować zauważane błędy, ale obiecana „pogoda ducha” jakoś do mnie nie przychodziła.

Oczywiście pomyślałam w końcu, że jestem jakimś wyjątkowo niereformowalnym przypadkiem. Co nawet dawało mi pewną satysfakcję, bo zawsze to jakaś wyjątkowość, a to mile łechce ego, nawet jak w sumie nie ma się czym chwalić.

Z drugiej strony, wolałabym jednak być raczej szczęśliwa niż wyjątkowa, więc nadal szukałam odpowiedzi na to, co robię nie tak, gdzie jest pies pogrzebany.

 

Szczęście

W AA poznałam wiele podobnych mi nieszczęśliwych osób, które podobnie jak ja, mimo nawet wielokrotnego przerabiania 12 kroków z różnymi sponsorami, nie mogły znaleźć swojej ścieżki do szczęścia. Zdarzały się w ich życiu chwile, gdy łapały obiecaną „pogodę ducha”, ale było to tak nietrwałe, że nawet niewarte wspomnienia. Nie dało się na tym nic budować. Ulatniało się jak kamfora.

Rozmawiając z tymi osobami, dostrzegłam kilka prawidłowości:

– wszyscy myśleliśmy o szczęściu jako o błogostanie, czyli stanie bez cierpienia;

– wszyscy nie godziliśmy się na rzeczywistość i chcieliśmy, by była inna;

– wszyscy chcieliśmy czegoś innego niż mieliśmy;

– chęć posiadania czegoś innego niż mieliśmy, czyli uczucie permanentnego braku czegoś, czego nie mieliśmy, przesłaniała nam wszystko, co mieliśmy.

Mogłam codziennie pisać „wdzięczności”, starając się dostrzegać, co mam, ale to mnie nie syciło. Mogłam odrywać się od siebie niosąc posłanie innym alkoholikom, ale to nie zmniejszało mojego wewnętrznego poczucia pustki i manifestacji ego (nie mówiąc już o tym, że czułam się jak oszust, sprzedając innym obietnice dziewiątego kroku, które według mnie się nie spełniały). Mogłam szukać kontaktu z Bogiem, ale nie zmieniało to faktu, że w głębi ducha uważałam, że Bóg spieprzył sprawę z projektowaniem świata, więc jak tu mu do końca zaufać?

Miałam wrażenie, że sama przed sobą udaję, że jest dobrze, że program rzeczywiście działa. Bałam się przyznać, że nie działa, bo co by mi wtedy zostało? Nie działał. Przynajmniej nie tak, jak oczekiwałam czy też nie tak, jak mi obiecano. Bo gdzie to szczęście? Gdzie ta pogoda ducha?

 

Prawda

Prawda była taka, że życie mi się nie podobało, ale wszyscy wokół mówili, że ma mi się podobać, więc by nie robić za dziwaka, udawałam, że jest w porządku. Po programie miało się być szczęśliwym. W świecie osób nieuzależnionych też zdawałoby się, że wszyscy mają jakąś schizę na dążenie do szczęścia. Jak nie jesteś szczęśliwy, to znaczy, że coś z tobą jest nie tak.

„Oddychaj, medytuj, uprawiaj sporty, pracuj nad sobą, rozwijaj się, zmieniaj, doskonal, pogłębiaj swój kontakt z Bogiem, bądź bardziej świadomy” – radzili rozliczni coachowie i guru. A ja w pewnym momencie nie byłam już w stanie tego słuchać.

Im więcej tego wszystkiego próbowałam, tym gorzej się czułam sama ze sobą i ze światem. Jak w czasie chlania – jak oszust, jak przegryw. Znów miałam wrażenie, że staram się żyć jakimiś iluzjami. Bo moja prawda była przecież inna. Wszystko we mnie mówiło, że rzeczywistość jest do dupy.

Aż pewnego dnia jeden z moich podopiecznych, który zainteresował się filozofią Wschodu, podesłał mi materiał o buddyjskim stosunku do cierpienia (Cztery Szlachetne Prawdy). To, co wynikało z tego materiału, a co było dla mnie najistotniejsze, to mianowicie to, że coś takiego jak szczęście nie istnieje. Życie to cierpienie. Wszystko, co się narodzi, musi umrzeć. Nie ma w życiu nic stałego. To, co ludzie nazywają szczęściem, jest tylko chwilową przerwą w cierpieniu.

Cierpienie nie jest dobre ani złe, ono po prostu jest. To, co możemy zrobić ze swoim życiem, to postarać się nie zwiększać rozmiaru cierpienia.

A że większość cierpienia, jakiego doświadczamy w naszym życiu, bierze się z naszych pragnień (m.in. pragnienia szczęścia czy z pragnienia uwolnienia się od cierpienia), powinniśmy z tych pragnień zrezygnować.

Tak, trzeba być ostro porąbanym, żeby ucieszyć się z wieści o tym, że życie jest cierpieniem, ale dla mnie były one prawdziwym darem niebios. Jakby ktoś zdjął mi z pleców wielki garb – garb pt. MUSISZ BYĆ SZCZĘŚLIWA! Co więcej, jeśli cierpienie – jak wynikało z Czterech Szlachetnych Prawd – jest immanentną cechą rzeczywistości, to nie ma się co bić z koniem i dalej udawać, że można od cierpienia uciec. Tym bardziej że im bardziej mu zaprzeczamy, im bardziej uciekamy, tym więcej bólu tworzymy. Cierpienie nie jest przyjemne, ale jest. Wszędzie i nieustannie nas otacza. Być może możemy w danej chwili go nie odczuwać, być może możemy go nie zauważać i wówczas snuć sny o szczęśliwości, ale ono cały czas w różnych postaciach się przejawia. W moim wypadku to właśnie nieakceptacja tego faktu sprawiała, że czułam się głęboko nieszczęśliwa.

Zawsze uważałam cierpienie za zło. A tymczasem porzucenie oceny cierpienia w kategoriach dobra czy zła i po prostu zaakceptowanie go, jako nieodłącznej składowej rzeczywistości, pozwala złożyć broń. W tym momencie bowiem nie ma już z czym czy o co walczyć, nie ma wobec czego się buntować. Bo to tak, jakby buntować się, że Ziemia jest okrągła, a nie kwadratowa.

Dla mnie to, że ktoś w końcu przyznał: „Tak, życie jest cierpieniem” było uwalniające, bo mówiło: „To nie z Tobą jest coś nie tak. Błędne są dążenia, którym starasz się sprostać”.

Gdy przestałam gonić za szczęściem, przyszła pogoda ducha. Choć wiem już, że jak wszystko w życiu i ta nie jest mi dana na zawsze. Bo przecież nic nie jest w tym życiu na zawsze. Gdy jednak postawiłam pierwszy krok na ścieżce akceptacji rzeczywistości taką, jaka ona jest (z cierpieniem w zestawie), przestałam bić się z Bogiem. Cierpienie jest. Nie wiem po co i dlaczego, ale skoro nie jest ani dobre, ani złe, to jaki ma sens dalsze filozofowanie na jego temat?

Dopiero teraz dotarł do mnie sens modlitwy o pogodę ducha – „godzić się z tym, czego nie mogę zmienić, zmieniać to, co mogę”. Człowiek ma wiele sposobów uwolnienia się od cierpienia, ale to uwolnienie może nastąpić jedynie wówczas, gdy nie ma charakteru ucieczkowego lub nie przejawia się pogonią za szczęściem, bo wówczas tylko o krok do jakiejś tragicznej „ucieszki”.

Może zainteresuje Cię: Osobista refleksja na temat modlitwy o pogodę ducha

Ponieważ cierpienie nie jest fajne, możemy postarać się żyć tak, by swoim życiem ani sobie, ani innym nie dostarczać go więcej, niż już dostarcza nam go rzeczywistość. Tylko tyle i aż tyle.

Nie musimy być szczęśliwi. Wiadomo przecież, że życie jest do dupy 😊. Ale gdy już to wiadomo, to według mnie, nawet całkiem… ucieszne.

 

Postscriptum

Program AA działa. Obietnice się spełniają: „Urzeczywistniają się czasem szybko, czasem wolniej, ale zawsze się materializują, jeśli nad nimi pracujemy”.

Działanie programu często porównuję do obierania cebuli. Jeśli idziesz przez życie realizując 12 kroków, zdejmujesz z siebie kolejne warstwy rozmaitych narośli i barier, w jakie się zakutałeś. Często mamy na sobie tak wiele warstw egocentryzmu, nieuczciwości, lęków, obudowani jesteśmy tak wieloma błędnymi schematami, tak wieloma iluzjami, krzywdami, urazami, że aby dojść do naszej prawdziwej, żywej tkanki, trzeba odłupać naprawdę wiele tego gównianego materiału.

To się nie stanie podczas kilkumiesięcznej pracy na programie ze sponsorem. Często pracując z podopiecznymi, sama dopiero zrzucam kolejną warstwę swojej cebuli. Widzę też, że wielu z nich na początku drogi trzeźwienia jest w stanie dopiero zedrzeć z siebie jedynie wierzchnią łupinę, pod którą jest jeszcze mnóstwo zgniłych warstw do zdjęcia. Ale do tego potrzebny jest czas. Jeśli jednak ma się gotowość do pozbywania się tej martwej tkanki, jeśli się nad tym pracuje, to w końcu można dojść do prawdy o sobie. Tyle że – jak to przy obieraniu cebuli – trzeba nastawić się na łzy.

Łzy są dobre. Oczyszczają.

Duża Mi

 

Warto przeczytać: Wychodzisz z uzależnienia? Zobacz ten film

 

 

Scroll to Top