Czy możliwe jest kontrolowane picie?

Obecnie na rynku pojawiają się oferty, nazwane wzniośle „terapiami”, obiecujące uzależnionym pomoc w nauce kontrolowanego picia. Sprzedają się jako „nowatorskie podejście do leczenia uzależnień”. Jednak wielu trzeźwiejących alkoholików powie Wam wprost: „To bullshit!”.

 

Dla wielu uzależnionych picie kontrolowane to marzenie. Nauczyć się panować nad nałogiem, trzymać go w ryzach na tyle, by móc czerpać z niego przyjemność, ale jednocześnie nie pozwolić mu się niszczyć. Cóż, nie ma w zasadzie nic dziwnego, że my uzależnieni o tym marzymy. Alkohol daje nam – lub przynajmniej dawał w początkowej fazie picia – wiele wymiernych korzyści: przynosił ulgę, poprawiał nastrój, zmniejszał lęki. Dzięki niemu mogliśmy wyluzować, zapomnieć na chwilę o dręczących nas problemach. Znikały gdzieś nasze naturalne zahamowania, społeczne bariery, które blokowały nas w kontaktach towarzyskich. 

Niektórym z nas wyjmował on kij z tyłka, innym dodawał animuszu i na chwilę pozwalał poczuć się bohatersko, w przeciwieństwie do bycia na co dzień pipą i frajerem. A potem, gdy już nie mogliśmy bez niego żyć, też pełnił użyteczną rolę, bo nie wychodząc z alkoholowego ciągu, mogliśmy nie myśleć o tym, jak bardzo niszczymy tym piciem życie swoje i innych, mogliśmy blokować wyrzuty sumienia, uciekać przed rozpaczą.

Byłoby fajnie móc pić w taki sposób, by korzystać z „zalet” używki i nie pozwolić powodować jej większych szkód. Byłoby fajnie zjeść ciastko i mieć ciastko. Cóż, jak Wam się uda z ciastkiem, to dajcie znać, wówczas może uwierzę, że tak można również z alkoholem. Na razie jednak, jako trzeźwiejący alkoholik, z własnego doświadczenia mówię Wam, że w ten sposób się nie da.

Alkoholik nie może nauczyć się kontrolowanego picia. 

 

Kwestia kontroli

Alkoholizm to upośledzenie kontroli. Upośledzenie trwałe. Tak samo trwałe, jak np. strata nogi. Jak ci ją urwie, to żeby skały srały, gira i tak ci nie odrośnie. Mnóstwo alkoholików jest przerażonych wizją tego, że mieliby przestać pić na zawsze. Dlatego różni hochsztaplerzy, żerując na tym lęku, oferują im coś, co da im nadzieję, że można tu zadziałać łagodniej, nie tak radykalnie – i proponują im naukę picia kontrolowanego. Powodzenia! Łudźcie się dalej. Też się tak łudziłem, co tylko odwlekło moje zdrowienie w czasie, wyczyściło mi kieszenie i wydłużyło cierpienie.

Dziś uważam, że niemożność powrotu do kontrolowanego picia nie jest żadną wielką ceną czy stratą, w porównaniu choćby ze wspomnianą utratą kończyny. Jeśli ktoś może żyć bez rąk czy nóg, choć przez długie lata cieszył się przecież z ich posiadania, to my alkoholicy, tym bardziej możemy się na zawsze obejść bez picia. Wystarczy przestać się mazgaić i nad sobą użalać. Sam się mazgaiłem i użalałem, dlatego dziś, patrząc już z pewnej perspektywy, widzę, jakie to jest skrajnie żałosne i jakie niesprawiedliwe wobec innych cierpiących ludzi, którzy autentycznie nie mają żadnego wyboru, jeśli chodzi o pewne aspekty swojego zdrowienia. My – alkoholicy – mamy. Wystarczy nie pić.

Pierwszy krok do wyjścia z nałogu to akceptacja faktu, że się straciło kontrolę nad piciem i się jej nie odzyska. Ten, kto stracił nogę, może latami nad tym lamentować, może chodzić do różnych szamanów, którzy będą się modlić nad kikutem i obiecywać, że ten wkrótce zakiełkuje jakimś nowym odrostem, ale jak na razie nikt na świecie nie słyszał, żeby tego typu zabiegi zakończyły się sukcesem. A jednak w upośledzeniu kontroli jakoś wierzymy, że kontrola powróci. Może dlatego, że jej strata nie jest tak namacalna, jak strata kończyny. I to daje nam właśnie przestrzeń do złudzeń.

Łudźcie się! Wasze życie, Wasz wybór! Ale może jednak zanim zaczniecie karkołomną naukę kontrolowanego picia, wybierzcie się na mityng AA i opowiedzcie o swoich planach. Dajcie się pośmiać braciom w niedoli.

 

Dlaczego niektórzy wierzą, że kontrolowane picie jest możliwe?

Mówią, że nadzieja matką głupich, niedziwne więc, że w alkoholikach ta często nie gaśnie. Bo tym, nawet tym z długim stażem w trzeźwieniu, zdarza się chwytać nadziei na kontrolowany powrót do nałogu. Co jakiś czas spotykam jakiegoś podjaranego trzeźwiejącego alkoholika, który mi opowiada o tym, że gdzieś w Chinach wymyślono właśnie jakąś tabletkę, która ma niwelować niepożądane skutki upicia się, więc „może, może jest szansa…”. Albo innego, który obejrzał na YouTube wykład jakiegoś gościa, który mówi, że nauczył się pić kontrolowanie.

Czasem i ja dam się złapać tej nadziei, bo przecież mam tak samo zryty łeb jak i oni, więc np. oglądam tego speca od kontroli na YouTube, by odkryć, że owszem potrafi pić kontrolowanie. Tyle że między wierszami trzeba by jeszcze usłyszeć, że jego głównym problemem nigdy nie był alkoholizm. Facet owszem był uzależniony, ale od narkotyków, więc to, że teraz czasem potrafi sobie wypić i nie popłynąć, to jeszcze nie znaczy, że ja – alkoholik tak mogę. Ciekawe czemu ten gość nic już nie mówi o powrocie do kontrolowanego ćpania. Swoją drogą warto poobserwować owego mądralę youtubera, by zobaczyć jak długo na tej kontroli picia pociągnie, bo w AA już nieraz spotkałem podobnych chojraków, co zastępowali jeden nałóg drugim i po chwili byli „bogatsi” o dwa.

Myślę, że warto odróżnić nadzieję od naiwności. Ta pierwsza potrafi być cnotą, dawać nam siłę do powstania z popiołów, ta druga zaś karmi się naszymi chciejstwami, instynktami, iluzjami. Jak wybierasz naiwność, sam prosisz się o to, by zostać wydymanym. Ponoć głupich nie sieją, sami się rodzą.

 

Życie bez picia

Zamiast uczyć się kontrolowanego picia, lepiej naucz się żyć ze stratą. Naucz się tracić, bo to umiejętność niezbędna, by w ogóle nauczyć się żyć. A my – alkoholicy nie umiemy żyć. Gdybyśmy umieli, nie sięgalibyśmy po używki. Ale powinienem mówić za siebie, więc OK. Ja z pewnością żyć nie umiałem. Ani przed chorobą, ani w jej trakcie, ani nawet gdy zacząłem wychodzić z uzależnienia.

Przed chorobą byłem jak dzieciak, który chce zabawkę, dużo różnych zabawek i oczekuje od świata, że ten mu je da. Gdy zacząłem pić, byłem jak dzieciak, któremu przez chwilę wydało się, że wszystkie zabawki są jego, a nawet jak nie są, to kiedyś będą, a jeszcze później – czyli im dalej w las z piciem – że nawet jak nie będą, to chuj, przynajmniej jest alkohol. Natomiast gdy zacząłem się leczyć, jak dzieciak płakałem po stracie – bo ani tych zabawek okazało się nie być, ani alku, co miał koić ów brak, ową niesprawiedliwość. Mazgaiłem się długo, zanim dotarły do mnie pewne fakty o rzeczywistości.

Po pierwsze, że nie jestem dzieckiem i pewne rzeczy mi się nie należą ot tak, a stanie na środku pokoju i tupanie nóżkami ze złości na taki stan rzeczy nic w tej mierze nie zmieni.

Po drugie, w dorosłym życiu rzadko kiedy można liczyć na mannę z nieba, raczej na wszystko trzeba sobie zapracować.

Po trzecie, ta praca nigdy się nie kończy – a łatwe i szybkie rozwiązania, które mają sprawić, że jak trochę popracuję, to za chwilę będę leżał pępkiem do góry i odcinał od tego kupony – są taką samą mrzonką jak ta, że alkohol może rozwiązać jakiekolwiek problemy.

Po czwarte, życie nie jest sprawiedliwe – przynajmniej nie w tym rozumieniu, że dostaję od niego to, na co według mnie zasługuję. Ja mogę mieć swoje plany, ale życie wobec mnie może mieć zupełnie inne. I albo się z tym pogodzę, albo znów cofnę się do roli dzieciaka, który wpada w histerię przed półką z zabawkami.

Przede wszystkim jednak musiałem nauczyć się godzić ze stratą i zaakceptować pewien brak.

Ale nie chodziło tu wyłącznie o straty czy braki materialne, ale także emocjonalne, psychiczne. Musiałem pogodzić się z tym, że pewne rzeczy nie są dla mnie. Że to, że inni je mają, nie znaczy, że ja mogę je mieć (np. inni mogą pić, ja już nie). Że pewne sprawy spieprzyłem w swoim życiu diametralnie (np. moje małżeństwo czy dzieciństwo moich dzieci) i nie da się cofnąć czasu, nie da się tego naprawić, choć mogę się starać nie popełniać więcej tych samych błędów czy więcej nie krzywdzić. Że muszę porzucić iluzję kontroli, bo w gruncie rzeczy na mnóstwo rzeczy wpływu w tym swoim życiu nie mam, bo nawet tak oczywiste sprawy jak ta, że dziś kontroluję swoje zwieracze, jutro już oczywistymi mogą nie być. Zatem dziś mogę, a nawet powinienem skorzystać z wychodka, ale być może jutro ktoś będzie musiał mnie odziać w pampersa.

Krótko mówiąc, aby zacząć życie po piciu, musiałem się urealnić. Przyjąć na klatę wieść: „No cóż, chłopie, więcej już sobie nie popijesz” i zobaczyć, że mimo wszystko to nie koniec świata, że nie ma co dramatyzować. W życiu są naprawdę większe dramaty, niż ten, że nie zajrzysz więcej do kieliszka. I trudno z tym dyskutować.

 

Zaufać życiu

Ja tu tak sobie górnolotnie pitolę, ale prawda jest taka, że dojście do stanu, gdy będę sobie mógł tak lekko o tym wszystkim gadać, zajęło mi dobrych kilka lat. W międzyczasie dowiedziałem się także, że umiejętność tracenia jest istotna, ale nie wystarcza, by życie po piciu nabrało barw, by pojawiła się w nim pogoda ducha.

Żeby tak się stało, potrzebne jest jeszcze coś – zaufanie. Zaufanie, że wszystko jest tak, jak być powinno, że nic nie zdarza się bez przyczyny. A o takie zaufanie trudno, jak się nie uwierzy, że jednak jest coś większego od nas samych, co tym wszystkim steruje, jakoś to wszystko organizuje, jakoś tym zarządza. Bo jednak trudno puścić kontrolę czy pogodzić się z tym, że my jej nie mamy, bez wiary, że ktoś mądrzejszy przejmie od nas stery.

To zaufanie też nie jest kwestią naszej woli, ale jeśli otworzymy się na taką możliwość, jeśli będziemy mieć w sobie gotowość, by zaufać, z czasem ono zacznie się kształtować. Poddanie się (uznanie swojej bezsilności) i pokora z pewnością ten proces ułatwiają. Z czasem zaczynamy odróżniać to, na co mamy wpływ, od tego na co wpływu nie mamy. A wówczas możemy płynąć z nurtem życia, zamiast ciągle forsować jego wody pod prąd. Możemy odpuścić sobie kontrolę i zaufać, że jest i będzie OK.

Marek

Warto przeczytać: Czym jest dla mnie modlitwa o pogodę ducha?

 

Scroll to Top