Chcesz wyjść z uzależnienia? Nie izoluj się!

Jakże kuszące jest zamknięcie się w sobie i stronienie od ludzi. W samotności można w nieskończoność użalać się nad sobą i nic w sobie nie musieć zmieniać. W samotności nie musimy się liczyć z opiniami innych czy borykać z ich oceną. W samotności mamy zawsze rację i nikt nam jej nie podważa. Dla mechanizmów uzależnienia samotność to woda na młyn.

 

Przez wiele lat nie rozumiałam, dlaczego terapeuci czy ludzie w AA mówią, że uzależniony nie może dopuszczać do samotności, że jak ognia powinien unikać izolacji – opowiada Dagmara. – Przecież ja lubię samotność – argumentowałam. – Nierzadko mniej się czuję samotna będąc sama niż przebywając wśród ludzi. Ludzie mnie męczą. Z ludźmi jest mi często nie po drodze. Uważałam, że wręcz potrzebuję dystansować się od ludzi, by zachować zdrowie psychiczne. Tylko dziwnym trafem jak robiłam po swojemu, to nieustannie wracałam do nałogu (piłam, miałam napady bulimiczne) i ciągle popadałam w stany depresyjne.

– Mnie całe życie ciągnęło do ludzi, tylko jakoś musiałem sobie dodawać animuszu, by móc przy innych czuć się swobodnie, dlatego piłem – mówi Wojtek. – Bez alkoholu te relacje nie dawały mi satysfakcji. Byłem napięty. Miałem wrażenie, że nie jestem sobą, że dopiero pod wpływem procentów się nim staję. Mój problem z trzeźwieniem był taki, że nie wyobrażałem sobie, jak niby miałbym dalej funkcjonować wśród ludzi bez picia. Na trzeźwo ogarniał mnie jakiś rodzaj fobii społecznej, bałem się wyjść z domu i z kimkolwiek spotkać. Kontakty z ludźmi mnie przerażały. Jednocześnie im bardziej się izolowałem, zostając sam na sam ze swoją głową, tym bardziej świrowałem.

– Nie potrzebowałam ludzi do picia, nie potrzebuję ich też do trzeźwienia – twierdziła Justyna. – Piłam głównie do lustra i takie picie najbardziej lubiłam. Alkohol przynosił mi ulgę, której potrzebowałam po kontaktach z ludźmi. Relacje z innymi wywoływały we mnie silne emocje. Nie radziłam sobie z nimi, więc to zapijałam. W mojej świadomości ludzie jawili się jako zło – wredni, wścibscy, nieuprzejmi, ciągle tylko czegoś chcieli, mieli jakieś oczekiwania, roszczenia, potrafili wyłącznie ranić. Od kiedy pamiętam, kontakty z innymi sprawiały mi ból. W dzieciństwie były one okraszone dużą dawką przemocy, agresji, nieakceptacji, a potem – gdy dorosłam – niewiele w tym schemacie się zmieniło. Stroniłam więc od ludzi. Najlepiej czułam się wtedy, gdy po całym dniu w pracy, wchodziłam do domu i zamykałam za sobą drzwi. I byłam sama. Ale w końcu doszłam do takiego momentu w swoim życiu i w swoim piciu, że poczułam bezsens takiej egzystencji. Poszłam na terapię, a tam usłyszałam, że powinnam wyjść do ludzi. Phi, też coś, a po cholerę mi ludzie? – oburzyłam się. – To przecież oni są problemem właśnie. Gdyby nie ludzie, gdyby nie konieczność wchodzenia w jakieś relacje z nimi, pewnie w ogóle nie musiałabym pić. Piję przez ludzi i z pewnością nie potrzebuję ich teraz do tego, by nie pić! – zapierałam się. Nie dostrzegałam nielogiczności w tym, co mówię i co robię, np. w tym, że idąc na terapię, przyszłam prosić o pomoc drugiego człowieka i że to może jednak świadczy o tym, iż nie jestem samotną wyspą i jednak ludzi potrzebuję. Na tamtą chwilę nie byłam jednak w stanie tej niespójności wyłapać, bo gdzieś podskórnie strasznie mnie złościło, że jestem jakoś od innych zależna.

 

Po co nam drugi człowiek?

Z psychologicznego punktu widzenia człowiek to istota społeczna, a więc potrzebuje relacji z innymi ludźmi. Samotność człowiekowi nie służy. Do zachowania zdrowia psychicznego potrzebujemy być w kontakcie z innymi przedstawicielami naszego gatunku. Potrzebujemy rozmowy, dotyku, więzi.

Dziś te argumenty psychologiczne na wiele sposobów są przez niektórych podważane. Coraz popularniejsze przecież staje się singielstwo. Ludzie wybierają życie w pojedynkę i dobrze im z tym. Niektórzy zamiast towarzystwa drugiego człowieka, decydują się na życie w otoczeniu czworonożnych przyjaciół i zdaje się, że i oni nie narzekają, a nawet są tym wyborem usatysfakcjonowani. Może więc wcale ten drugi człowiek nie jest nam tak bardzo do życia potrzebny, jak to sugerują psychologowie?

Współcześnie niestety wielu z nas traci rozeznanie w temacie swoich realnych potrzeb. W wielu sferach naszego życia bowiem dostajemy rozmaite namiastki tychże lub generowane są w nas sztuczne potrzeby. Gubimy się w tym.

Media społecznościowe dają nam poczucie, że nie jesteśmy sami, że jesteśmy w społecznych relacjach, w stałym kontakcie z innymi. Dostęp do telewizji, do internetu i innych mediów sprawia, że mamy poczucie uczestniczenia w życiu społecznym i to jeszcze na swoich warunkach (zawsze możemy kliknąć przycisk na urządzeniu i zerwać łączność).

Jednocześnie współczesne życie oferuje nam tyle atrakcji, daje takie pole wyboru w zakresie zaspokajania rozmaitych naszych potrzeb, że łatwo nam przychodzi ich kompensacja – zastępujemy nasze rzeczywiste potrzeby czymś innym. Na przykład gdy czujemy się samotni, to idziemy na zakupy, jak odczuwamy duchową pustkę – zaczynamy podróżować, bez reszty poświęcamy się pracy lub skaczemy z relacji w relację, z kwiatka na kwiatek w kolejne związki, z nikim jednak nie tworząc trwałych więzi. Dodatkowo współczesność kreuje w nas iluzję, że w życiu ma być szybko, lekko, łatwo i przyjemnie, a takie przekonanie więziom nie służy.

W efekcie tego wszystkiego jesteśmy przebodźcowani, przesyceni wielością śmieciowych relacji, „relacji” wirtualnych, płytkich i powierzchownych. Mamy poczucie przejedzenia, a jednak wciąż jesteśmy głodni. Mamy poczucie otoczenia przez rzeszę ludzi, a jednak odczuwamy osamotnienie.

Żyjemy w ciągłym dysonansie. Z jednej strony wydaje nam się, że nie jesteśmy sami, a z drugiej, że jesteśmy samotni. Z jednej strony mamy przesyt relacyjny, a z drugiej niedosyt. Żyjemy w poczuciu wolności i niezależności, w pochwale indywidualizmu, a stajemy się coraz bardziej zależni i ubezwłasnowolnieni, a także coraz bardziej egocentryczni. Ponoć dziś w zachodniej kulturze trudno już znaleźć ludzi, którzy nie byliby od czegoś uzależnieni.

Zdaje się, że remedium na współczesne nasze bolączki staje się porzucenie erzaców i szukanie tego, co autentyczne, co głębokie. W szczególności właśnie głębokich relacji z innymi ludźmi. W nieizolowaniu się nie chodzi bowiem o ilość kontaktów z innymi ludźmi, lecz o jakość relacji z nimi.

 

Nie izoluj się!

– W trakcie terapii zrozumiałam, że nie muszę rzucać się w tłum ludzi, że mogę mieć w swoim życiu kilka ważnych dla mnie osób, które będą stanowić dla mnie moją bezpieczną społeczność, moją siatkę wsparcia – mówi Dagmara. – Jako introwertyczka nie przepadam za byciem w większym gronie osób. Preferuję kontakty jeden na jeden, ewentualnie dwa na jeden, wtedy potrafię się skupić na rozmówcy i czerpać z relacji satysfakcję. Tylko takie kontakty mają dla mnie wartość. I gdy to pojęłam, gdy to zaakceptowałam, gdy przestałam się zmuszać do wychodzenia do dużych grup ludzi (imprezy, wyjazdy integracyjne itp.), a zaczęłam przykładać większą wagę do pielęgnowania relacji z poszczególnymi osobami, które uznałam za ważne dla mnie, to zaczęło mnie sycić. Zniknęło poczucie nieadekwatności, że się do związków z ludźmi nie nadaję. Zmalało poczucie niechęci do kontaktu z nimi. Myślę, że clue wszystkiego to zrozumieć samego siebie, poznać swoje rzeczywiste potrzeby, swoje ograniczenia i wówczas poszukać najlepszych dla siebie rozwiązań. Wcześniej mój błąd polegał na tym, że uważałam, że powinnam być jak inni. Powinnam wychodzić do ludzi, powinnam umieć jak inni brylować w grupie i dobrze się w niej czuć, ale to nie było moje. Ja potrzebowałam czegoś innego. I dziś, gdy wiem już o co mi chodzi, na czym mi zależy, nie uciekam już od ludzi, tylko wybieram taki kontakt z nimi, który jest dla mnie do strawienia i zabiegam o tych ludzi, z którymi mogę wejść w głębszy wymiar relacji. Dzięki temu opuściło mnie poczucie wewnętrznej pustki, które chyba wcześniej odczuwałam w kontaktach z innymi, zniknęło poczucie bycia nienormalną, niedostosowaną. Efekt? Nie rzygam już po spotkaniach z ludźmi, nie szukam ulgi w alkoholu, a to chyba świadczy o tym, że znalazłam źródło swoich dotychczasowych problemów.

– Dlaczego tak bardzo przerażały mnie relacje z ludźmi na trzeźwo? – zastanawia się Wojtek. – Bo kompletnie nie umiałem sobie radzić z własnymi emocjami, ba, ja nawet nie miałem chyba do nich dostępu. Nie rozróżniałem ich. Być może wiedziałem, że się boję, albo że coś mnie wkurza lub cieszy, ale poza tym nul, czarna dziura. Pamiętam jak na terapii kazano nam prowadzić dzienniczek uczuć i jak siedziałem przed pustą kartką i nie wiedziałem, co mam napisać. Musiałem zastanowić się, co naprawdę czuję i byłem kompletnie zagubiony. Nie potrafiłem tego nawet nazwać. Jak dostałem rozpiskę – takie koło emocji – i zobaczyłem, jak szerokie jest to emocjonalne spektrum, które człowiek może odczuwać, to złapałem się za głowę. Sporo czasu zajęła mi nauka rozróżniania emocji. Potem jeszcze musiałem nauczyć się odpowiedniego reagowania na nie, radzenia sobie z nimi. Na terapii odkryłem, że w relacjach z ludźmi najbardziej boję się oceny i odrzucenia, ale też że szukam w nich bezwzględnej akceptacji, co też raczej nierealne, dlatego pewnie tak wiele relacji na trzeźwo budziło moje napięcie i nie dawało satysfakcji (bo akceptacja zdawała się zawsze warunkowa). Musiałem przepracować kilka traum z dzieciństwa, które powodowały te moje lęki i oczekiwania społeczne. Byłem dorosłym facetem, a musiałem jak dziecko uczyć się od nowa stawiania kroków w sztuce budowania zdrowych relacji z innymi ludźmi. Wciąż się w tym doskonalę, ale jest już o niebo lepiej. Wiele też uczę się we wspólnocie AA, gdzie czuję się akceptowany taki jaki jestem, z wieloma moimi wadami. Powoli otwieram się na ludzi i o dziwo robię to na trzeźwo.

– Moje poglądy na temat samotności i tego, że nie potrzebuję ludzi, mocno zweryfikowała pandemia – przyznaje Justyna. – Nagle okazało się, że jestem odgórnie zmuszona do izolacji i to zaowocowało we mnie najpierw gniewem, potem paniką, a potem poczuciem rozpaczy. Kompletnie się rozsypałam. To chyba było moje dno, od którego dopiero mogłam się odbić. Dotychczas wydawało mi się, że nie potrzebuję ludzi i że sama wybieram samotność. Ale gdy zostałam na nią skazana, to całkowicie zmieniło postać rzeczy. Pokazało mi, jak ważna jest kwestia wyboru dla odbioru pewnych spraw, ale też i jak ten wybór może nam zasłaniać pewien ogląd rzeczywistości. Gdy wybierałam izolację od ludzi sama, to sprawiało, że czułam się ponad nimi. „Olewam was, nie potrzebuję was do niczego” – mówiłam tym swoim wyborem. Jak obrażone dziecko. Czułam do ludzi urazę. Moja chora głowa cały czas uważała, że to w innych jest problem, a nie we mnie samej. To inni mnie ranią, a ja jestem ich ofiarą. Zupełnie nie dostrzegałam mojego wkładu w tym układzie. Nie chciałam zobaczyć, że relacje opierają się na obopólności, a nie działaniach tylko jednej ze stron. Że nie tylko oni krzywdzą mnie, ale ja ich również. Nie tylko oni mają mi coś dawać, ale ja też coś od siebie powinnam do tej relacji wnosić. W trakcie pandemii, żeby nie ześwirować, zaczęłam chodzić na mitingi AA, bo mimo nakazu izolacji, te i tak się odbywały. Poza tym postanowiłam wejść na program 12 kroków. To był raczej mój rodzaj sprzeciwu wobec odgórnego lockdownu niż świadomy wybór związany ze ścieżką trzeźwienia. Jaka jednak by temu nie przyświecała motywacja, zaczęłam stawiać kolejne kroki ze sponsorką. I gdy doszłam do kroku czwartego, przeżyłam szok. Bo to właśnie na nim dokopałam się do istoty swoich błędów, do źródeł swoich chorych przekonań. To na nim odkryłam, że ja się izoluję od ludzi, bo boję się skonfrontować z prawdą o sobie. Że ludzie często są moim lustrem i kontakt z nimi odkrywa moje wady. Że ja nie jestem tylko ofiarą, ale nierzadko bywam też katem. Izolowanie się od ludzi chroniło moje wyobrażenie o sobie samej, ale gdzieś podświadomie czułam w tym jakiś error, jakiś fałsz, nieuczciwość. I dziś myślę, że właśnie to zapijałam, przed tym, a nie przed ludźmi uciekałam. Widziałam w ludziach zło i tym argumentem w nich waliłam, żeby nie dostrzec, że sama także od zła nie jestem wolna. Za nic też nie chciałam, żeby ktoś mi to pokazał, więc lepiej było unikać takich sytuacji, lepiej było wybierać samotność. Gdybym tylko wcześniej wiedziała, jak uwalniająca potrafi być konfrontacja z własnym cieniem, może szybciej udałoby mi się wyrwać z nałogu, może mniej strat bym w życiu zaliczyła. Czwarty krok pozwolił mi zobaczyć, że nie jestem inna, nie jestem lepsza od innych. Ale też i nie gorsza. To był początek drogi, na której zaczęłam zmniejszać dystans między sobą a ludźmi. I początek pracy nad moim egocentryzmem. Dziś myślę: „izolacja to zło” (śmiech).

 

Izolacyjne nawroty

– Gdy uzależniony wejdzie na ścieżkę zdrowienia z nałogu, to po kilku latach bycia czystym, zaczyna nabierać pewności w kroczeniu tą drogą, a po kilkunastu, kilkudziesięciu prawie zyskuje przekonanie, że już wyzdrowiał, że uzależnienie to przeszłość – opowiada Anna. – Ze mną było podobnie. Ponad 20 lat trzeźwości zbudowało we mnie poczucie, że TO SE NEVRATI, że już nie muszę się trzymać pewnych zasad, że nie muszę chodzić na mitingi, dbać o HALT, że nie potrzebuję wspólnoty AA, bo z pewnością nie sięgnę po kieliszek. Aż tu nagle bęc i jestem w ciągu. Jak to się stało? Dlaczego? – jęczałam swojemu terapeucie, do którego po latach wróciłam. Wspólnie prześledziliśmy cały proces mojego trzeźwienia. Okazało się, że głównym powodem mojego nawrotu było sukcesywne izolowanie się. Jakieś pięć lat wcześniej przyszło znużenie wspólnotą. „No ile można?” – pomyślałam. – „Ile można trzymać z tymi pijakami, z tymi popieprzonymi ludźmi? Czy już naprawdę nie ma na tym świecie normalnych? Po co ja sobie to robię?”. Za tą myślą poszło działanie. Przestałam chodzić na mitingi. Postanowiłam trzymać tylko z „normalsami”, z rodziną. Tyle że w międzyczasie dzieci wyfrunęły z gniazda, dom opustoszał. Przeszłam na emeryturę, co mnie nie przerażało, miałam poczucie, że w końcu będę mogła zrealizować swoje marzenia, że zacznę podróżować, spotykać się ze znajomymi. Ale nastała pandemia, podróże okazały się utrudnione, znajomi bali się spotykać, a kontakty z tymi, którzy się nie bali, okazywały się jakieś jałowe, mało satysfakcjonujące. Summa summarum większość czasu spędzałam sama ze sobą i swoją chorą głową, w której coraz mocniej rozsiadało się poczucie bezsensu. W chwili desperacji nawet przemknęło mi przez myśl, by wrócić do wspólnoty, ale duma mi nie pozwalała. „To już nie twoje, czułabyś się tam obco” – podpowiadał mi mój umysł. Więc siedziałam w domu i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej zapadałam się w sobie. Ogarniały mnie coraz większe poczucie bezużyteczności i beznadziei. Było mi tak źle, że w końcu sięgnęłam po alkohol, uznając, że przecież i tak nie mam nic do stracenia. Po tygodniu chlania, znalazł mnie syn. Byłam nieprzytomna. Syn nigdy wcześniej nie widział mnie w takim stanie. Nie pamiętał mnie z czasów ostrego picia. Wróciły wstyd i poczucie winy, moi dawni towarzysze z przeszłości. Ponownie poszłam na terapię. Chciałam dowiedzieć się, co spowodowało nawrót choroby. Dziś już wiem, że sprawiły to nadmierna pewność siebie i odejście od podstawowych zasad związanych ze zdrowieniem. Jedna z tych zasad mówi: „Nie izoluj się! Dbaj o to, by nie czuć się samotnie”. Ja sobie to odpuściłam. To jakby cukrzyk z cukrzycą typu 1 nagle postanowił, że przestanie brać insulinę, bo przecież zdrowo się odżywia i to powinno wystarczyć. Oczywiście po terapii wróciłam do wspólnoty AA. Nie poczułam się obco, jak wcześniej myślałam, że się stanie. Przeciwnie, poczułam się jakbym wróciła do domu. Ponownie po latach przeszłam program 12 kroków, wróciłam do sponsorowania. Dziś znów czuję się potrzebna, użyteczna. Życie i trzeźwość na powrót nabrały sensu. Bazując na własnym doświadczeniu mam więc innym siostrom i braciom uzależnionym do przekazania tyle: „Nie izolujcie się!”. Bez względu na to, jak długo już nie pijecie czy nie ćpacie, dbajcie o te proste zasady, które pozwalają nam trzymać nałóg z dala od nas.

 

Warto przeczytać: Wyzerowany licznik – kilka słów o zapiciu

 

Strefa U

 

Scroll to Top