Być DDA i być kobietą

Wyszłam z domu, gdzie nie nauczono mnie zdrowych relacji. Wyrosłam na osobę, która nie potrafiła ich tworzyć z mężczyznami, zaś inne kobiety traktowała jak rywalki.  

 

Pierwszą i najważniejszą kobietą w życiu każdego dziecka jest jego mama. Z nią spędza najwięcej czasu, jej słucha, na niej się wzoruje. Moja mama nie umiała odnaleźć się w tej roli. To w ogóle jest trudne, a kiedyś było jeszcze ciężej, bez wszystkich tych poradników i terapii. Spróbuj dać miłość, której nigdy nie doświadczyłaś. Spróbuj podzielić się czymś, czego nie masz albo nauczyć kogoś tego, czego sama nie umiesz. Śmiało.

Było jej ciężko ze mną i vice versa. Nie pamiętam, żeby mnie przytulała, choć może tak było. Pamiętam ją zmęczoną, smutną, wystraszoną, nieobecną. Zawsze była podszyta lękiem i niemożnością, a jednak w przełomowych chwilach mojego życia okazała mi wsparcie – choć zupełnie się tego nie spodziewałam. Kilka razy mnie uderzyła, wiele razy ja się na nią darłam – a jednak grałyśmy w makao i tysiąca, czytała mi Trylogię, grałyśmy w państwa-miasta, inteligencję. Z jednej strony nie radziła sobie z moim dorastaniem (bo nie radziła sobie ze sobą), z drugiej pewnie mnie kochała i bała się o mnie. Nie umiała wysłuchać zwierzeń i nieświadomie mnie dołowała.

Ojciec zawsze docinał mamie, że jest przy tuszy. Jako młoda dziewczyna była bardzo szczupła, myślę, że przytyła po kolejnej ciąży. Nigdy jej nie odpuścił, co jakiś czas biorąc na tapetę temat wczasów odchudzających i bzdur w tym stylu. Zakodowałam sobie, że kobieta musi być chuda, bo nie dostanie akceptacji ani nawet spokoju. Gdy już nie pracowała, to on miał pieniądze i dawał jej albo nie. Zapamiętałam, że trzeba pracować, żeby nie zależeć od niczyjej łaski.

Gdy byłam nastolatką, zaczęła uciekać: w sen, w otumanienie (jak się potem dowiedziałam, brała silne leki uspokajające), w nieobecność. Wyjeżdżała do swoich rodziców na wieś, gdzie było jeszcze gorzej niż u nas, więc wracała. Miałam swoje życie i niby miałam gdzieś jej obecność, a jednak bolało mnie, że jej nie ma.

Tak strasznie zależało mi na jej akceptacji, zrozumieniu, sympatii, że w końcu, nie doczekawszy się, odcięłam się od niej, zamknęłam na to, co mogłaby mi dać.

Teraz rozumiem, że wymagałam miłości od kobiety spustoszonej emocjonalnie, który jako dziecko przeżyła śmierć ukochanego brata i obarczała się winą („gdybym tam była, to by się nie zdarzyło!”), wychowywała się w domu pełnym chłodu emocjonalnego i pluskiew, przeżyła całe życie z mężem alkoholikiem i przemocowcem, straciła dwoje dzieci tuż po porodzie – teraz wszystko rozumiem. Ale wtedy miałam 4, 7, 12, 17 lat i potrzebowałam miłości, żeby wzrosnąć – i nie dostałam jej, nie poczułam.

Intuicyjnie szukałam gdzie indziej, wśród koleżanek. Na początku miałam swoje kotwice, które trzymały mnie i wprowadzały w życie. Ale moja serdeczna przyjaciółka w czwartej klasie wyprowadziła się i zostałam sama. Odczułam to jak porzucenie, odejście. Przez trzy lata nie miałam nikogo, kto by ją zastąpił, nie miałam wsparcia. Znalazłam je w końcu, ale te trzy lata zrobiły swoje.

Zawsze byłam trochę inna, bo lubiłam wymyślać historie, być sama i dużo czytać. Nie pozostało to niezauważone, żartom i docinkom nie było końca, dopóki nie nauczyłam się tak samo warczeć i gryźć (śmierć frajerom). Dwie psiapsiułki brały mnie za cel złośliwości i znęcały się, dopóki im się nie znudziło. Wiem, że dziewczyny z mojego otoczenia również (chyba wszystkie) miały ojców alkoholików, nierzadko trudny kontakt z matką oraz starszych braci, którzy nadawali ton albo młodsze siostry, których nie znosiły. Rozumiem – teraz – z czym mogły się borykać i co odreagowywać. Współczuję im i sobie. Co nie zmienia faktów.

 

Posag przekonań

W młodość, a potem w dorosłe życie wśliznęłam się z kilkoma aksjomatami:

  • Nie ufaj drugiej kobiecie, zwłaszcza ładnej i popularnej; nigdy nie wiadomo kiedy zwróci się przeciwko tobie.
  • Jesteś stale obserwowana, pamiętaj!
  • Wartością jest mężczyzna, nawet bezwartościowy. Wtedy też wszystko kręci się wokół niego, choć negatywnie. W ostatecznym rozrachunku to on decyduje. Również o tobie.
  • Jeśli ktoś jest dla ciebie miły, to znaczy, że czegoś chce.
  • Nic nie dzieje się bezinteresownie.
  • Jeśli ktoś mówi, że ładnie wyglądasz, może cię wkręcać.
  • Dzisiejszy alians może nie dotrwać jutra.
  • Odsuń się, zanim odsuną ciebie.
  • Inne kobiety to rywalki. Uważaj!
  • Facet zawsze będzie ważniejszy.

Przemykałam się z tym dekalogiem wbitym w podświadomość, nie wiedząc, że tam jest. Natrafiałam na kobiety, które czuły się lepsze ode mnie, bo były szczuplejsze albo ładniejsze – a przynajmniej tak mi się wydawało. Na kobiety zaszczute, sponiewierane i wycofane. Na te, które szły przebojem i te, które nie wychodziły z kąta. Obserwowałam i porównywałam się. Przeważnie z niekorzyścią dla siebie.

Później zaczęłam zauważać, że od czasów mojej młodości niewiele się zmieniło. Nadal kobiety wieszają psy na innych kobietach, rywalizują o mężczyzn, zawierają nietrwałe triumwiraty, obsmarowują się, obmawiają, nie dają sobie wsparcia, są zazdrosne, sarkastyczne i wrogie. Nadal jest kult wyglądu: urody, szczupłej sylwetki i tak dalej. Jasne, że nie wszędzie i nie zawsze. Ale jednak w wielu miejscach wciąż tak się dzieje.

Mój stosunek do kobiet oraz to, z czego on wynika, uświadomiłam sobie na Strzyżynie.

Zrozumiałam, jaki popełniamy błąd, tak bardzo umniejszając siebie i lekceważąc innych, nie dostrzegając szansy na fajne relacje.

I dotarło do mnie, że mimo tego, co miałam w sobie: lęku przed innymi kobietami, przed odrzuceniem, fałszem i zdradą udało mi się jednak zbudować kilka fantastycznych i nierzadko trwałych relacji z kobietami, które na różnych etapach mojego życia wykazały się siostrzaną solidarnością i dały z siebie bardzo dużo.

 

Kobiece więzi

Ewka

Była pierwszą moją prawie „dorosłą” przyjaźnią. Udało nam się zbliżyć w klasie siódmej i przetrwać aż do studiów. Wspierałyśmy się w naszych zakochaniach, trzymanych w tajemnicy, nocowałyśmy u siebie, gadałyśmy godzinami przez telefon. Pożyczałyśmy sobie ciuchy, zwierzałyśmy, uczyłyśmy się razem do matury.

To Ewka wyciągnęła mnie z haju po grzybkach halucynogennych – rozmawiając ze mną 3 godziny przez telefon i tworząc pomost do normalności. Może to dzięki niej wyszłam z tej schizy bez szwanku.

Gośka

Poznałyśmy się w liceum i zakumplowałyśmy, gdy po raz pierwszy nie zdała. Przeżyłyśmy razem kilka niesamowitych lat. Byłyśmy w Jarocinie, wagarowałyśmy, pisałyśmy pamiętniki, wyjeżdżałyśmy, spałyśmy, piłyśmy, paliłyśmy i płakałyśmy. Mieszkałyśmy u siebie. Kąpałyśmy się razem. Czułyśmy się jak siostry. To była ogromna wartość, kilka lat fantastycznej przyjaźni, na zajebiste i na bardzo złe. Bardzo długo potem nie miałam z nikim takiego poziomu bliskości.

Magda

Wcześniej i równolegle przyjaźniłam się z Magdą, która miała w sobie to wszystko, czego mnie brakowało: stabilność, spontaniczność, spokój, opanowanie. Po liceum nasze ścieżki rozchodziły się, by od czasu do czasu się zetknąć. Niewyczerpane źródło wsparcia i bon motów w rodzaju: „Już ty się nie martw, kto i co po tobie odziedziczy, w razie czego ja się tym zajmę (gdy chorowałam na raka). „Nawet jakbyś już nigdy nie miała nikogo poznać, to i tak było warto” (po rozstaniu z toksycznym partnerem). „Fajnego faceta to i z dwiema piersiami trudno znaleźć” (gdy przejmowałam się mastektomią).

Dostała się na prawo przy trzydziestu osobach na jedno miejsce. Została notariuszem, nie mając koneksji i powiązań. Zawsze ją podziwiałam, była dla mnie niedoścignionym wzorem. I zawsze zazdrościłam jej normalności własnej i spokoju w domu.

Renia

Była dobrym duchem moich studiów, a później świadkową na ślubie. Opanowana, zdystansowana do rzeczywistości uniwersyteckiej, zorientowana, zaradna. Ja zawsze na huśtawce lęków i nastrojów, ona stabilnie na ziemi. Zajmie najlepsze miejsce na egzaminie, pożyczy gotowca, pogra w okręty na nudnym językoznawstwie, poczęstuje kanapką. Ściągałyśmy od siebie na egzaminie z psychologii, co groziło karą bliską śmierci. Całe studia razem, prawdziwa, nieskażona niczym, sztama.

Kasia

Kasię poznałam w banku dawno temu. Łączyła nas podobna wrażliwość i równie toksyczna przeszłość, dałyśmy sobie bardzo dużo na przestrzeni kilkunastu lat. Nauczyła mnie czerpać radość z noszenia biżuterii gdy straciłam włosy po chemii, budowała igloo z moim synem, gdy leżałam powalona gorączką, grała razem z nim w piłkę, prowadziła dyskusje polityczne. Mimo różnych zachwiań i zawirowań, nadal jesteśmy blisko.

Marta

Ta znajomość to temat na całą książkę, a nawet sagę. Jak się poznawałyśmy, oswajałyśmy, ewoluowałyśmy. Ile sobie nawzajem zawdzięczamy, ile o sobie wiemy, ile sobie dajemy na różnych poziomach. Ile zajebistych rzeczy w życiu ilu ludzi wydarzyło się dzięki naszej przyjaźni. Jak akceptujemy swoją inność. Jak umiemy się dogadać i skonfrontować, i powiedzieć sobie różne rzeczy, i nadal pozostawać w przyjaźni. Motywacja i realizacja. Słabość i akceptacja. Wszystko i jeszcze więcej. I dzięki niej umiem jeździć na nartach i na biegówkach!

Iwonka

Iwonka pracowała w wydawnictwie, dla którego tłumaczyłam. Mamy też synów w tym samym wieku. Prawie dziesięć lat wyjazdów latem i zimą, wszystkie polskie góry schodzone we czwórkę. Gorąca linia w chwilach bardzo krytycznych. I chociaż miałyśmy inne poglądy na różne sprawy, chociaż dziś nie mamy kontaktu, nic nie odbierze nam tamtej zażyłości.

Kasia II

Fakt, że czternaście lat temu udało mi się zaklimatyzować w mojej miejscowości, zrobić prawo jazdy („mieszkasz na zadupiu, masz małe dziecko, musisz mieć prawo jazdy!”), nie umrzeć na histerię z powodu choroby nowotworowej zawdzięczam między innymi Kasi. Grę w kierki i 3-5-8, wieczory przy grzanym winie, walkę z administracją domu, spacery z dzieckiem i psem, wyprawy na bazarek, niezliczoną pomoc w opiece nad psem, dzieckiem i mieszkaniem, słowa otuchy przy i po rozstaniu, tysiące godzin przegadanych na gadu-gadu i gmailu w trakcie tłumaczeń książek, domówki u mnie, na których była stałym gościem – dostałam od niej w pewnym momencie tak wiele, że nie wiem, czy zdołam się odwdzięczyć – jej i wszechświatowi.

 

Po przeprowadzce i dzięki nowej pracy poznałam wiele osób, z kilkoma z nich zazębiło się moje życie.

Besia, mieszkająca dwie klatki dalej, wielka miłośniczka Jane Austin, została matką chrzestną mojego syna i jest dobrym aniołem mojego życia. „Anioły są takie ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach…” To o niej. Dziewczyna z ogromnym potencjałem. Sama w uwikłaniu, wciąż umie znaleźć przestrzeń, żeby pomóc, spotkać się, porozmawiać.

Aśka prowadziła mnie przez meandry pracy w szkole, stawała za mną murem – kiedyś. I choć mamy odmienny światopogląd i nasze ścieżki rozeszły się dawno temu, dużo od siebie wzięłyśmy przez te wszystkie lata.

Ewą trzymałyśmy się mocno, gdy nasze związki z mężczyznami chwiały się w posadach i nareszcie runęły.

Beatka dała mi możliwość sprawdzenia się w roli księgarza i zaoferowała swoją przyjaźń.

Elę poznałam przy wierszach Poświatowskiej, teraz mamy fajny kontakt nie tylko literacki.

Mirkę odkryłam w bibliotece, zawsze byłam pełna podziwu dla jej energii i siły witalnej.

I jeszcze Natalia i Emilia, dziewczyny z grupy teatralnej, wtedy szesnasto-, dziś prawie dwudziestolatki.

I wreszcie dziewczyny ze wspólnoty: Aldona, dzięki której w ogóle piszę te artykuły i zaczęłam myśleć o książce, Monika, z którą przerobiłam najtrudniejszy kawałek życia i wreszcie Ania, dziewczyna, z powodu której postanowiłam napisać ten artykuł. Pierwsza Strzyżyna razem, pierwszy wspólny Zakroczym. To w rozmowie z nią w Zakroczymiu doznałam olśnienia i zrozumiałam, skąd biorą się moje zaburzone relacje z kobietami. Miałam okazję obserwować jej przemianę jako kobiety i zachwycić się, może bardziej niż własną.

Tyle wspaniałych dziewczyn. Tyle świetnych wspomnień. Tyle dobra, zbudowanego razem. Taki kawał fantastycznych relacji, które udało się stworzyć mimo tego, czego doświadczyłyśmy i jak nas wychowano.

 

Można wyjść poza schemat 

Chcę, żeby to wybrzmiało: jestem osobą, która traktowała inne kobiety jak rywalki, bo tego mnie nauczono. A jednak zdołałam nawiązać z nimi relację i odnaleźć w nich wiarę w to, że kobieta może być wsparciem, przyjaciółką, kompanem, prawie siostrą. Że może mieć dobre zamiary, stanąć po mojej stronie. Choć z moich doświadczeń wynikało inaczej.

Mam czterdzieści cztery lata i dopiero zaczynam akceptować siebie nie przez pryzmat oceny mężczyzny (albo kobiety), ale przez pryzmat pokochania siebie i swojego ciała. Tyle razy mnie odrzucono, na tak fundamentalnym poziomie, że w końcu zostało mi wdrukowane, że nie zasługuję. Nie warto się nawet starać. Ze mną, o mnie, dla mnie? Jakim cudem? Dopiero buduję poczucie wartości. Dopiero układam relacje ze sobą i z innymi. Uczę się kochać. Zaczynam wybaczać. Wchodzę w życie.

Patrzę na inną kobietę i nie porównuję się już – postrzegam ją jako całość, oderwaną ode mnie. Niezagrażającą. Jako człowieka, z którym mogę wejść w bezpieczną relację. Czytam dużo o kobietach, oglądam filmy – po to, żeby dotrzeć do siebie. Żeby pamiętać, że to moja płeć – i lubić to, kim jestem.

Szkoda mi tamtych lat, gdy zostałam zgaszona, nim zapłonęłam, gdy dałam się uciszyć, choć chciałam krzyczeć. Tych wszystkich chwil, gdy pomyślałam: nie warto. Tych wszystkich godzin katowania się za swój wygląd i zabiegania o ludzi, którzy mnie nie widzieli. Ale pewnie bez tego nie byłabym sobą; tamte wydarzenia stały się cegiełkami budowli, którą dziś jestem. Dlatego za Edith Piaf powtarzam: Je no regrett rien. Niczego nie żałuję. Jestem tu i teraz i cieszę się, że mam przed sobą co najmniej pół życia.

Jestem kobietą i może po raz pierwszy uważam to za wartość.

Dziękuję wszystkim dziewczynom, które weszły w moje życie ze swoją otwartością. A wszystkim kobietom w dniu ich święta życzę, żeby odnalazły w sobie to, czego od tak dawna szukają w innych.

Ewa (DDA i współuzależniona)

Scroll to Top