Niemiłość – dysfunkcyjny dom na wieki wieków

Po kilkunastu latach rozmaitych terapii, walki ze sobą, ze światem, rozliczania się z przeszłością, nieustannie podejmowanych prób spojrzenia z nadzieją w przyszłość, dochodzę do wniosku, że nigdy nie wyjdę z dysfunkcyjnego domu, w którym się wychowałam. Utknęłam w nim niczym bohaterka horroru. Ten dom zbyt wiele mi odebrał, by z niego wyjść i żyć poza jego ścianami.

 

„Ciągle szukałem jakichś sekretnych reguł, zasad, których mogłem przestrzegać, żeby się nie wkurzał” – wspomina ojca Gus, bohater powieści Emily Henry. „– Właśnie tak człowiek się chroni” – dodaje. „– Zwraca uwagę na to, jak działa świat”.

To żenujące, że do tak fatalistycznych wniosków – o braku wyjścia z dysfunkcyjnej rodziny – skłonił mnie jeden cytat z jakiegoś romansidła. Ale tak, cholera, jest zawsze. Nie daj Bóg, że coś mnie podkusi, żebym trafiła na książkę czy film o miłości.

Przecież ja nie wierzę w miłość. Jestem na wskroś racjonalna, trzeźwo (tak, już trzeźwo) stąpam po ziemi. Wszelki romantyzm traktuję jak emocjonalne zaburzenie, wynikające z destabilizacji chemii w mózgu. Śmieszą mnie wszystkie te romantyczne przedstawienia wielkiej miłości, te górnolotne, patetyczne kawałki o tym, jaka to miłość jest najważniejsza i że tylko ona liczy się w życiu. Spędziłam na tym świecie już blisko pięć dekad bez tego gówna i jakoś żyję. Dlatego wręcz nienawidzę tych, którzy mamią ludzi, roztaczając przed nimi wizje miłości, która trwale odmienia człowieka i nadaje jego życiu cel i sens, a w tle wybrzmiewa obietnica „i żyli długo i szczęśliwie”.

Ale jak się czegoś nienawidzi, to znaczy, że to coś nie jest człowiekowi obojętne. Bo gdyby było obojętne, to nie wkładałby w walkę z tym tyle energii. Tak więc przyglądając się tej mojej reakcji na historie o miłości, muszę przyznać, że ta nienawiść bierze się z poczucia straty. Nie umiem kochać. Nigdy nie czułam się kochana i nie miałam czasu na miłość. Bo wychowując się w dysfunkcyjnym domu, byłam – jak powieściowy Gus – zajęta głównie walką o przetrwanie. Próbowałam ogarnąć reguły rządzące światem, żeby ten świat mnie nie zabił.

 

Niemiłość

Gdy jesteś dzieckiem, nie wiesz jak funkcjonuje świat. Dopiero się go uczysz. Dla dziecka to rodzice są tymi, którzy go w ten świat wprowadzają i pokazują, jak wszystko w nim działa. Fajnie, gdy ta nauka przebiega w spokoju, gdy ma jakąś metodykę, gdy jest dostosowana do potrzeb rozwojowych dziecka. Wtedy z owego dziecka może ukształtować się człowiek, który powoli zaczyna ogarniać, co do czego służy w tej maszynerii, może poznać swoją w niej rolę, zrozumieć i poczuć wartość poszczególnych elementów w tej machinie, w tym siebie samego.

Ale wyobraźmy sobie, że tego wszystkiego nie ma. Że dziecko rozwija się w środowisku, w którym nie sposób dojść jakichkolwiek reguł. Gdy jednego dnia obowiązują takie zasady, a innego inne. Ba! Gdy te zasady potrafią się zmienić kilkukrotnie w ciągu jednego dnia czy godziny. Gdy jego niedojrzały, niedostosowany do pojmowania świata mózg, atakowany jest bodźcami, z którymi być może poradziłby sobie mózg dorosłego, umiejący myśleć logicznie i abstrakcyjnie, jednak umysł dziecka umie reagować wyłącznie jeszcze na poziomie instynktów – lękiem, strachem, przerażeniem, szokiem. Tak więc gdy mózg ów spotyka się z czymś przerażającym, czymś nie do wytrzymania, szuka jakichś sposobów ucieczki, nieporadnych metod samoochrony. Niekiedy blokuje się, nie dopuszczając do siebie zgrozy, niekiedy zaczyna tworzyć światy alternatywne albo też popada w neurotyzm. Mój akurat wybrał to trzecie.

Mój świat wykreowali rodzic uzależniony od alkoholu i drugi psychicznie chory. Oboje fundowali mi codzienność pełną nieprzewidywalności, przemocy, cierpienia i brzydoty. Było tego tyle, że nawet jeśli zdarzały się w tym czasie chwile piękne i warte zapamiętania, ja ich nie pamiętam, bo utonęły w zalewie bagna.

Nie wiem właściwie, co u mnie nie zagrało. Przecież ludzie chyba wychodzą z dysfunkcyjnych domów i skutecznie zatrzaskują za nimi drzwi? Dlaczego więc mnie się nie udało?

 

Beznadzieja

Być może przeważyła tu brzydota, a może brak poczucia akceptacji. I jednego, i drugiego było w moim dzieciństwie po kokardę. Przede wszystkim był to jednak świat bez miłości, bez życzliwości, za to z ogromem lęku oraz przemocy fizycznej i psychicznej.

Kiedy więc powieściowy Gus mówi, że szukał reguł, to boleśnie identyfikuję się z jego przeżyciami.

Dziecko, które wychowuje się w emocjonalnym chaosie, wykonuje ogromny wysiłek, by znaleźć w tym bajzlu jakieś zasady gry.

Zasady pozwalają poczuć się stabilnie. Kiedy wiesz, jak coś działa, możesz poczuć się bezpieczniej. Możesz np. przewidzieć kolejne zdarzenia w świecie, by powstrzymać katastrofę. Ja w zasadzie przez całe swoje dzieciństwo zajmowałam się właśnie tym – próbą przewidzenia, co się wydarzy i odpowiedniego wyprzedzenia tych zdarzeń. Taki stan wymusza w tobie życie w nieustannym napięciu i gotowości. Szybko się uczysz, że nie możesz sobie pozwolić na luz, na rozproszenie uwagi. Non stop śledzisz więc reakcje rodziców, ich mimikę twarzy, ich mowę ciała. Uczysz się nie ufać słowom, bo z nich płyną sprzeczne komunikaty, ale mimo wszystko trudno obok nich przejść obojętnie, zwłaszcza gdy czujesz, że służą temu, żeby cię zranić, upokorzyć, coś na tobie wymusić.

Często czujesz się głupi, bezradny, nic niewart, bo najczęściej te twoje wszystkie wysiłki są psu na budę. Chaos i tak przejmuje władzę nad rzeczywistością. Ale twój instynkt przetrwania mówi ci, że nie możesz się poddać, więc podejmujesz kolejne wysiłki, i kolejne.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że oprócz brutalności, zdehumanizowania i braku piękna w tym świecie, w jakim przyszło ci dorastać, wywalając się na kolejnych próbach ogarnięcia chaosu, z czasem przestajesz mieć nadzieję, że kiedykolwiek ci się to uda.

Mam wrażenie, że ja jako nastolatka byłam już pod tym względem wrakiem. Już we wczesnym dzieciństwie stwierdzono u mnie nerwicę, a w wiek dojrzewania wchodziłam z potężną neurozą i czającą mi się za plecami depresją. Byłam zmęczona. Tak cholernie zmęczona.

W uśmiercaniu nadziei najskuteczniejsze jest dawanie jej tylko po to, żeby zaraz ją odebrać. Być może gdyby w tym moim domowym świecie była tylko przemoc i brzydota, bez tych ochłapów nadziei, to wyszłabym z tego mniej poorana? Może wówczas wychodząc z niego, mogłabym trzasnąć drzwiami i znaleźć za nimi inny, lepszy świat. Ale w moim domu specjalizowano się w dezorientacji. Oferowano coś ładnego, by za chwilę to zniszczyć, pokazując jak to jest kruche lub że jednak to, co ładne nie jest przeznaczone dla mnie (np. dostajesz zabawkę, cieszysz się, a za chwilę już nie jest twoja).

W moim rodzinnym domu przemoc nazywało się miłością, a drobne przejawy miłości, szybko zamieniano w przemoc.

Z takiego domu wychodzisz złamany. Wytresowany na tyle skutecznie, by już nigdy nie pozwolić sobie na nadzieję.

 

Bunt

Oczywiście to nie jest tak, że człowiek wychodzi z dysfunkcyjnego domu z założeniem, że nigdy nikomu nie zaufa, nigdy nikogo nie pokocha, że nie będzie próbował. Oczywiście, że próbowałam. Buntowałam się przeciw tej brzydocie, okrucieństwu i beznadziei. Rozpaczliwie poszukiwałam piękna i miłości. Niestety ostatecznie zawsze wracałam do punktu wyjścia. Świat mnie rozczarowywał.

Ale też jak miał mnie nie rozczarować? Z czym ja do niego wyszłam? Z jakim wzorcem relacji czy więzi? Poczucie wartości miałam równe zeru, poziom lęku w górnych rejestrach skali i na dodatek zupełny brak wiary w siebie, który skrzętnie skrywałam pod maską buty. No i jeszcze to przekonanie, z którym opuszczałam rodzinny dom, że w życiu nie ma happy endów, co oczywiście działało na zasadzie samospełniającego się proroctwa.

„Życie to nie bajka” – powtarzała moja matka. Jej życie z pewnością bajką nie było, więc dlaczego moje miałoby być? Czy ja w ogóle kiedykolwiek miałam szansę na własne życie? Przecież w zasadzie od wczesnych lat żyłam wyłącznie życiem mojej matki. Od kiedy ojciec nas opuścił, w moim życiu było miejsce tylko na jej ból i na jej tragedie. Może też dlatego próba odpępowienia się od niej w dorosłości zawsze kończyła się fiaskiem. Ona była ofiarą, ja zatem mogłam – zgodnie z ideą trójkąta dramatycznego – być w tym układzie wyłącznie katem bądź wybawcą. I takie też role najczęściej przybierałam w swoich relacjach z innymi.

Nie, nie powieliłam wyborów mojej matki. Nie wyszłam za pijaka, nie narobiłam sobie dzieci, których nie potrafiłam kochać, nie stałam się zależną od innych, narcystyczną ofiarą. Wybrałam inaczej. W ogóle z nikim się nie związałam. Poświęciłam się pracy i okopywaniu się w niezależności. Tyle że w ucieczce przed matką, wpadłam w „ramiona” ojca. Zostałam pijaczką.

 

Żałość

Początkowo te „ramiona” były jak wybawienie. Gdy odkryłam alkohol, uznałam go za cud. Gdy pierwszy raz się upiłam, po raz pierwszy w życiu poczułam, że spada ze mnie napięcie. Znika przymus koncentrowania się na wszystkich sygnałach z otoczenia, to nerwowe niuchanie czającego się gdzieś za rogiem zagrożenia. Ciało się rozluźniło, umysł uspokoił. Świat nie wydawał się już tak straszny, tak brzydki i zły. Ależ to było wspaniałe! Już od pierwszego upicia się wiedziałam, że wejdę w to jak w masło. To był mój ratunek. Zakochałam się w alkoholu. Za nic w świecie nie chciałam już wracać do dawnej rzeczywistości. Gdyby się dało, najchętniej ciągle byłabym na rauszu. W tym jednym przypadku pozwoliłam sobie na nadzieję i… Oczywiście nie było happy endu. I tym razem zawiodłam się. Bo przecież „życie to nie bajka”.

Dziś już nie piję. Wydaje mi się, że wraz z tym ostatnim „miłosnym” zawodem, przestałam się łudzić, że kiedykolwiek uda mi się uciec z mojego rodzinnego domu. Może nie żyję już życiem mojego ojca czy matki, ale mam wrażenie, że teraz po prostu siedzę w tym pustym już domu sama ze sobą. Ten dom we mnie wrósł, a jego soki krążą w moim krwiobiegu, wypełniając go permanentną anhedonią. Nie piję, nie uprawiam innych drastycznych form autodestrukcji, nie tonę w depresji, nie witam każdego dnia obmyślaniem sposobów na samounicestwienie, tyle że po prostu nic mnie szczególnie nie cieszy, nic nie zachwyca

Przywykłam do tego. Da się żyć. Wszystko dopóty, dopóki nie trafię na jakieś pieprzone romansidło. A wtedy nagle rozpętuje się we mnie furia. Gdy trafiam na opowieści o międzyludzkiej miłości, dopada mnie jakaś bezgraniczna żałość. Próbuję ją jakoś sobie zracjonalizować – ośmieszając ją, zaprzeczając jej, traktując ją z pogardą, ale ona się przebija. Przebija się poczuciem straty – świadomością, że bezwarunkowa miłość już nigdy się nie zdarzy, gdyż w dorosłym świecie wszystko jest warunkowe. Tymczasem ja tęsknię za miłością bez warunków. I właśnie ta tęsknota więzi mnie w dzieciństwie, w tym domu bez drzwi.

Może dlatego, gdy wychodziłam z uzależnienia tak bardzo chwyciłam się duchowości. Duchowość daje nadzieję. Być może jest iluzją, ale pozwala snuć wizje o tym, że we Wszechświecie jest coś lub ktoś, kto cię kocha. Kocha cię takim, jakim jesteś i tylko dlatego, że jesteś. Tak, jak w moich wyobrażeniach rodzic powinien kochać dziecko. Skoro nie potrafię stworzyć romansu z drugim człowiekiem, stworzyłam go z kimś, kogo nazywam Bogiem. Jest to jakiś erzac. Ale sprawia, że przez brudne szyby mojego dysfunkcyjnego domu czasem przebija się słońce.

To marzenie o bezwarunkowej miłości jest chyba tak naprawdę marzeniem o bezpieczeństwie, o stanie, w którym nie musisz nieustannie wszystkiego kontrolować, wszystkiego się bać. O stanie, w którym możesz zaufać, bo wierzysz, że ktoś się tobą zaopiekuje. Możesz sobie odpuścić, możesz wyluzować i dzięki temu masz przestrzeń na radość

Głos matki w mojej głowie komentuje te marzenia stwierdzeniem: „Jakie to żałosne”. Ale mam to w nosie. Czarnej dziury, jaką w sobie noszę nie jest w stanie załatać żadna ludzka miłość. No chyba że w bajkach. Pozostaje mi zatem romansować z Bogiem, jakkolwiek go pojmuję. Choć i tu w tle czai się obawa, że i ta miłość mnie zawiedzie. Bo co, jeśli Boga nie ma?

Warto przeczytać: Niewidoczni – rzecz o DDA 

M.

Scroll to Top