Zakupoholizm – obsesja nabywania

Pewnego dnia mąż otworzył wszystkie szafy w naszym domu i zaczął wyrzucać z nich rzeczy. Myślę, że gdybyśmy zamówili średni kontener budowlany, to wszystko, co z tych szaf wywalił, nie zmieściło by się w nim. A były to tylko moje ciuchy.

 

Najgorzej było właśnie z ciuchami. Rzeczywiście to była moja największa słabość. Usprawiedliwiałam się, że przecież nie wydaję dużo. Parę złotych za fatałaszek z second handu to przecież nie zbrodnia. Ale gdy lecisz do tego ciuchlandu codziennie i codziennie coś z niego przynosisz, to robi się grubo.

Już nie pamiętam, kiedy zaczęłam ukrywać przed mężem te swoje zakupy. Co miałam zrobić, skoro kręcił nosem na wszystko, co upolowałam? Bo tak, to było jak polowanie. Zwłaszcza w dniu nowej dostawy już od rana emocjonowałam się, by być w sklepie chwilę przed otwarciem i ruszyć w bój przed innymi babami, aby wyrwać dla siebie najatrakcyjniejsze kęski. Ależ byłam z siebie dumna, gdy pierwsza coś wypatrzyłam i to dopadłam, uprzedzając inną klientkę. Nierzadko w ogóle tej rzeczy nie potrzebowałam, ale sam fakt, że to ja mam coś, co ona by mieć chciała, dawał mi orgazmiczną wręcz satysfakcję. Byłam zwyciężczynią!

Euforia po zakupach trwała chwilę, bo po powrocie do domu, kiedy już na spokojnie przyglądałam się swoim łupom, często dopadało mnie rozczarowanie.

Niektóre z nich były na mnie za małe, inne kompletnie nie w moim stylu. Szybko jednak pozbywałam się tego nieprzyjemnego uczucia, upychając daną rzecz gdzieś w tyle szafy i o niej zapominając. „W końcu jutro też jest dzień – pocieszałam się. – Może jutro uda mi się trafić na coś naprawdę ekstra”.

 

Konspiracja

Tego dnia, gdy mąż dostał szału i zaczął wyrzucać z szaf wszystkie rzeczy, uważałam, że to on zwariował. Od lat podejrzewałam, że coś jest z nim nie tak. Bo kto tak ciągle kontroluje żonę? Kto ciągle patrzy jej na ręce? Czy ja komuś coś kradłam? Przecież też zarabiałam, mogłam więc czasem pozwolić sobie na jakieś przyjemności. A on tylko krążył nade mną jak sęp i lustrował, co mam w torbie. Nienawidziłam go za to. Czułam się jak w potrzasku. Czy to normalne, żeby we własnym domu musieć się z czymś kryć? Myślę, że z czasem zaczęłam kupować jeszcze więcej i więcej, by zrobić mu na złość. A skoro nie miałam wyjścia i musiałam działać w konspiracji, to zaczęłam kreować coraz wymyślniejsze sposoby przemycania nowych rzeczy do domu i bunkrowania ich.

Większości zakupionych rzeczy nigdy nie miałam na sobie. Ale gdy zdarzyło mi się coś nowego na siebie włożyć i mąż to zauważał, tłumaczyłam, że to przecież stary zakup i nie ma powodów do awantur. Zwykle wtedy odpuszczał, bo jak miał niby udowodnić mi, że nie jest tak, jak mówię, skoro nie przyłapał mnie na gorącym uczynku? Sądzę, że na jakimś poziomie zdawał sobie sprawę, że to jego kontrolowanie już dawno wymknęło się spod kontroli. Za cienki był na mnie. Byłam sprytna.

 

Mieć to być

Tak, uważałam, że problemem jest mój mąż, a nie ja. Często leżąc wieczorem w łóżku czy oglądając jakiś serial w TV, myślałam sobie, jak to wspaniale byłoby mieć męża bogacza, a nie robola. Niby ten robol kasę regularnie przynosi do domu, nie przepija, nie łajdaczy się, ale na ile to wystarcza? 25 lat małżeństwa, a czy było nas choć raz stać, żeby sobie zaszaleć? Ciągle tylko to ciułanie grosz do grosza, szarość, zwyczajność, nuda. A ja tak dobrze widziałam się w roli żony bogatego faceta. Wyobrażałam sobie, jak idę, piękna, umalowana, błyszcząca środkiem galerii handlowej z naręczem toreb, a on zamiast wyrazu pogardy na twarzy, gdy mnie widzi, tryska radością, bo wie, że jego żona jest szczęśliwa.

Tymczasem w swoim małżeństwie czułam się permanentnie nieszczęśliwa, zaszczuta. Te zakupy to była moja jedyna odskocznia od nieznośnej prozy życia.

Na zakupach miałam wrażenie, że jestem wolna. Byłam niczym królowa życia. Walczyłam i zdobywałam.

Płaciłam i dostawałam, bez proszenia, bez zginania karku. W końcu nie byłam tą zabidzoną, niepewną siebie dziewczynką, którą w domu i w szkole wszyscy lekceważyli i wszyscy nią pomiatali, zupełnie nie zauważając jej potrzeb. Byłam kimś!

Wychowałam się w wielodzietnej wiejskiej rodzinie. Bieda aż tam piszczała. Nad dzieciakami się nie roztkliwiano. Ot, taki zimny chów. Jak już takie potrafiło chodzić, to jak najszybciej goniono je do roboty. Jak marudziło, to dostawało manto. Jak czegoś chciało, to musiało sobie to samo zrobić lub zdobyć. W zasadzie nie miałam z rodzeństwem ani z rodzicami żadnych więzi. Z braćmi i siostrami raczej się ciągle walczyło, a rodziców trzeba było słuchać i tyle. Od dziecka marzyłam, żeby wyrwać się z tego chłodu i z tej nędzy. Wyrwać się i pokazać im wszystkim na co mnie stać, pokazać im, że jednak coś znaczę, że coś osiągnęłam, że jestem od nich lepsza.

Gdy jako młoda dziewczyna uciekłam do miasta i poznałam Tomasza, byłam przekonana, że właśnie spełnia się moje marzenie. Tomek co prawda bogaty nie był, ale miastowy, robotny, zadbany. Sądziłam, że da mi dobre życie, ale… rozczarowałam się. Okazał się za uczciwy, nie potrafił kombinować, zawalczyć o swoje. W tym związku to ja musiałam mieć jaja. To ja musiałam o wszystko walczyć. To ja musiałam go ciągle popychać, by sięgał po więcej i więcej. Gdyby nie ja, nic byśmy pewnie nie mieli. Ani mieszkania, ani samochodu. OK, głównie to on na to zarabiał, gdy ja zajmowałam się dziećmi, ale przecież to ja go motywowałam. On nie miał w sobie tej potrzeby, by mieć. Nigdy nie doświadczył prawdziwej biedy. We mnie zaś ta potrzeba aż wrzała. Bo wiedziałam, że jak masz, to przetrwasz, a jeśli nie masz, zdechniesz i nikt się nad tobą nawet nie użali.

 

Zdrada

Tego dnia, gdy mąż dostał amoku, zadzwoniłam po dzieci, mówiąc, że ojciec zwariował. Zjawiła się cała trójka i zobaczyła to całe pobojowisko, jakiego dokonał. Córka się popłakała, jej bracia tylko stali w szoku i milczeli. Mąż zamknął się w pokoju, uciekając przed ich wzrokiem.

– Mamo, to naprawdę chore – odezwał się w końcu starszy syn, patrząc na górę ciuchów piętrzącą się w salonie aż po sufit. 

– No, wiem że chore, ojciec ewidentnie stracił rozum – przyznałam.

– Mamo, tu nie o ojca chodzi, ale o ciebie. Musisz skończyć z tym kupowaniem – oświadczył.

Nie wierzyłam własnym uszom.

– A więc to niby moja wina?!

Tak, to był cios. To była zdrada. Wszyscy skrzyknęli się przeciwko mnie. Ten mąż, którego ciągle wyciągałam za uszy, by coś w życiu osiągnął, te dzieci, które wykarmiłam i wychowałam kosztem własnych ambicji i pragnień. Wszyscy byli wstrętnymi, niewdzięcznymi złamasami.

– Wynocha! – wykrzyknęłam do nich. – Wynocha z mojego domu!

 

Rzeczy

Prawie 700 bluzek, kilkaset sztuk spodni, setka butów i kapci, setki czapek, rękawiczek, szalików, torebek i pasków, kurtek, piżam, bielizny. Tamtego dnia, gdy dzieci wyszły, zaczęłam układać swój wyciągnięty na wierzch dobytek.

Dziwiłam się, bo mnóstwa rzeczy nie rozpoznawałam. Nie pamiętałam, że je mam, kiedy i gdzie je kupiłam.

Było w tym coś niepokojącego. Choć bardziej skupiałam się wówczas na poczuciu bycia zdradzoną, więc niepokój tylko ćmił się gdzieś pod spodem tego mojego oburzenia.

Po kilku godzinach mąż wyszedł ze swojego pokoju i usiadł obok mnie.

– Po co ci to wszystko? – zapytał już ze spokojem.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo nie wiedziałam. Logicznie nie dało się tego wytłumaczyć. Przecież nie byłam szalona, zdawałam sobie sprawę, że nigdy tego nie noszę, że mnóstwo rzeczy w ogóle na mnie nie pasuje. A jednak patrzyłam na nie i na myśl, że której z nich zaraz każą mi się pozbyć, ogarniała mnie panika. „Jeszcze kiedyś może się to przydać – myślałam. – Kiedyś może się przydać”.

 

Terapia

Lęk i niskie poczucie własnej wartości. Czy to możliwe, żeby te dwie rzeczy determinowały całe moje życie? Najpierw lęk przed biedą, który napędzał mój przymus posiadania, a potem gdy już coś posiadałam, lęk przed stratą. No i te wszystkie chore ambicje, by mieć więcej, by się pokazać, by inni mi zazdrościli, choć najczęściej to ja zazdrościłam innym, czy wręcz taplałam się w zawiści.

Kiedy w ogóle to moje kupowanie stało się aż tak kompulsywne? A może było tak zawsze, tylko po prostu wcześniej nie było mnie na wiele rzeczy stać?

Oczywiście potem, jak już zaczęłam dostrzegać swój problem, zobaczyłam, że nie dotyczył on tylko ciuchów. Wszystkiego kupowałam za dużo. Nadmiar jedzenia w lodówce – ciągle coś się psuło i trzeba było wyrzucić. Nadmiar sztućców – jakby jednej rodzinie było potrzebne 150 noży czy 80 widelców.

Najdziwniejsze jest to, że nigdy w zasadzie nie kupiłam sobie nic markowego. Nigdy. Myślę, że do tego trzeba by było się cenić, uznać, że jesteś tego czegoś warta.

A ja przecież tylko udawałam przed innymi, że jestem coś warta, a gdzieś na głębszym poziomie czułam, że to pic na wodę. Szłam raczej w ilość, a nie w jakość. W ten sposób dawkowałam sobie przyjemności. Mogłam kupować sobie coś codziennie, a nie tylko od święta. Od święta nie dawałoby mi takiej frajdy. To tak, jakby alkoholik miał wypić drogą whisky od święta, a potem przez resztę roku nie wlać już grama żadnego trunku do ust. To już lepiej codziennie pić jabola. Poza tym to dawkowanie pozwalało utrzymać mi iluzję, że przecież nie robię nic złego, nie nadwyrężam rodzinnego budżetu – przecież bluzka za 5 złotych w ciuchlandzie, czy filiżaneczka za 2 zł w sklepie z duperelami to tylko mały, nieistotny wydatek. Tak było bezpieczniej. W zasadzie nikt nie mógł mi zarzucić, że jestem rozrzutna czy próżna. A ja sama miałam poczucie dowartościowania, że oto jestem taka sprytna, że mam nosa do wyszukiwania „okazji”.

Psychiatra zapisał mi leki antylękowe. W połączeniu z terapią pozwoliło mi to wyciszyć emocje. Obsesja zaczęła maleć. Nie kupuję już tak kompulsywnie. Powoli zaczęłam też pozbywać się różnych rzeczy, które ewidentnie wydają się zbędne, choć wciąż jest to dla mnie trudne.

Smutno mi z powodu mojego męża i dzieci. Traktowałam ich jak wrogów, a oni po prostu nie wiedzieli, jak mi pomóc, jak do mnie dotrzeć. Ulegali moim manipulacjom. Przymykali oko na te wszystkie moje dziwactwa. Nie rozumieli ich, ale się na nie godzili. Niemniej podejrzewali, że to chore.

Tego dnia, gdy mąż dostał szału, szukał czegoś w pawlaczu i gdy otworzył drzwiczki zwaliła się na niego sterta butów, upchniętych na ścisk, tak, że więcej palca byś tam nie wścibił. To chyba przelało czarę goryczy. O ile do moich szaf się nie wtrącał, to kiedy odkrył, że zajęłam ostatni już chyba kawałek jego i tak niewielkiej przestrzeni w naszym domu, zwyczajnie wybuchł.

Pewnie dobrze, że to się stało.

Na razie jednak czuję pustkę i jakoś trudno mi się cieszyć życiem. Mam jednak nadzieję, że z czasem będzie lepiej.

Renata

Scroll to Top