Po co uzależnionemu duchowość?

Każdy, kto wychodzi z uzależnienia, wcześniej czy później otrze się o kwestię rozwoju duchowego. Niektórzy nawet będą twierdzić, że bez takiego rozwoju nie da się zdrowieć. O co chodzi z tą duchowością?

 

Wiele osób uzależnionych powtarza, że dopiero złapanie kontaktu z Bogiem, z Siłą Wyższą pozwoliło im odnaleźć ścieżkę wyjścia z choroby. Mówią, że musieli chwycić się czegoś dobrego i zaufanego, co było poza nimi samymi. Oni, dotknięci „defektem” umysłu i emocji, sobie samym, a często też i innym ludziom nie potrafili zaufać. Obsesja uzależnienia doprowadziła ich do obłędu, którego zdawało się, iż żadna ludzka siła nie jest w stanie powstrzymać.

Ten obłęd często odziera uzależnionych z rozumu, godności, uczuć wyższych. Robią okropne rzeczy sobie i innym. Ich morale sięga bruku. Są gotowi zaprzedać duszę diabłu, by tylko zaspokoić popędy związane z nałogiem. Gdy podejmują leczenie, nierzadko rozmiar strat i win, które zaczynają do nich docierać, jest tak przytłaczający, że zdaje się nie do udźwignięcia. Wielu z nich straciło przez uzależnienie. tak wiele, że nie widzą sensu życia.

Z przerażeniem spoglądają w przeszłość, gdzie widzą jedynie zgliszcza i w przyszłość, która zdaje się wymagać cudu, by dało się w niej jeszcze coś zbudować.

Są zagubieni. Często nie wiedzą kim w ogóle są, bo wszystko to, co kiedyś było dla nich ważne, wartości, które kiedyś miały dla nich jakieś znaczenie, wszystko, co budowało ich tożsamość, ich obraz siebie, legło w gruzach. Żeby się podnieść z tej nędzy, potrzebują nadziei, jakiegoś światełka w tunelu, drogowskazu.

 

Wiara

Kiedy wychodziłam z uzależnienia, trawiło mnie poczucie bezsensu. Ja byłam beznadziejna, inni wokół mnie byli beznadziejni i w ogóle życie było do dupy. Byłam zmęczona sobą i ciągłą walką o coś lub z czymś/kimś.

„Boga nie ma” – twierdziłam w duchu. Przecież tyle razy błagałam go o pomoc, a on był głuchy na moje wołania. Jednocześnie życie ze świadomością, że nie ma czegoś, co wykracza poza to, co ludzkie, ułomne i niedoskonałe, strasznie mnie przygnębiało i sprawiało, że czułam się samotna, jałowa i pusta. I tej pustki nic na ziemi nie było w stanie wypełnić.

Gdy inni uzależnieni mówili o Bogu, myślałam: „Ot, naiwniacy. Mamią się kolejną iluzją”. Ale z czasem, gdy zamiast oceniać, zaczęłam ich słuchać, dostrzegłam, że za tym ich poszukiwaniem Boga kryje się potrzeba miłości i akceptacji.

Oni szukali czegoś, co w ich życiu pełnym chaosu, cierpienia i degrengolady stanowiłoby stały punkt odniesienia. Stały i wartościowy.

Taki, którego nie zdoła zniszczyć żadna ziemska choroba, żadne zło tego świata – nawet oni, którzy dotąd tyle w swoim życiu spaprali. Taka koncepcja istnienia jakiejś siły – matki, która ich stworzyła i jest doskonała, dawała nadzieję, że to ich życie, jakkolwiek nie byłoby trudne, ma sens. Dawała poczucie, że nie jest się w w tym życiu skazanym wyłącznie na siebie i swoje własne wybory (wybory chorej głowy), że jest się przez kogoś kochanym i zaopiekowanym, że można jeszcze komuś zaufać, bez obaw, że ten ktoś to zaufanie zawiedzie.

Istnienie kogoś takiego, kto nas kocha i akceptuje mimo wszystkich naszych wad, wypełniało dziurę w duszy, koiło lęki, pomagało uporać się z przeszłością i sprawiało, że powoli, patrząc w przyszłość, można było zacząć podnosić głowę – bo przecież jeśli jest ktoś, kto mnie kocha, to może nie jest ze mną tak źle, może jest jednak we mnie coś dobrego?

Patrzyłam na tych wierzących uzależnionych, jak podnoszą się z dna, jak rozkwitają pod wpływem tej wiary, zamieniając bagno swojej marnej egzystencji w całkiem fajne życie i zazdrościłam im. Ja tak nie mogłam. Nie chciałam. Nie miałam odwagi chwycić się czegoś, co mogło okazać się kolejną fatamorganą.

 

Nadzieja

Mówi się, że nadzieja to matka głupich, ale dziś myślę, że nadzieja wymaga odwagi. Kiedy, jak ja w początkach mojego wychodzenia z uzależnienia, poddajesz się bezsensowi, tak naprawdę tchórzysz. Wybierasz bezsens, by nie musieć wybrać życia. Bo życie niejednokrotnie jest trudniejsze niż śmierć. Ja rozgościłam się w bezsensie i poczuciu beznadziei, bo to wydawało mi się bezpieczniejsze. Nie musiałam działać, nie musiałam się starać, dokonywać wyborów, które mogłyby okazać się błędne i przynieść rozczarowania. Dobrowolnie wybierałam rozczarowanie, dzięki czemu nic nie mogło mnie już zaskoczyć. Skoro na starcie wszystko było zawodem, nic i nikt nie mogło mnie już zawieść.

Rzecz w tym, że takie „bezpieczne” życie jest totalnie niesatysfakcjonujące. Ale jaką miałam alternatywę? Uwierzyć na siłę? I to w Boga, którego we wszystkich religiach stworzył niedoskonały człowieczy umysł?

Kiedyś owszem wierzyłam. Nawet bardzo. Dopóki nie odkryłam, że ten Bóg, w którego nauczono mnie wierzyć, za bardzo przypomina mi moich rodziców. Mówi, że kocha, ale krzywdzi.

Krzywdzi, ale każe wierzyć, że to dla mojego dobra, bo cierpienie uszlachetnia. Jest zbyt ludzki i wadliwy, żeby być Bogiem, kimś, komu mogłabym zaufać. Dlatego przestałam wierzyć. I nie było mocy, która namówiłaby mnie, bym na powrót uległa tej iluzji.

Jednak pewnego dnia znajomy przesłał mi mailem zdjęcie Laniakei – supergromady galaktyk, zawierającej w sobie setki tysięcy różnych układów gwiezdnych, do których należy również Droga Mleczna – galaktyka, w jakiej znajduje się nasz Układ Słoneczny. Patrzyłam na coś, czego mój umysł nie ogarniał. Na coś ekstremalnie pięknego i gigantycznego. Ziemia w tym wszystkim była niczym niewidoczny gołym okiem pyłek, a co dopiero ja na tej Ziemi czy taka mrówka lub bakteria.

Patrząc na Kosmos, nie mogłam nie wierzyć, że istnieje jakaś siła, która to wszystko stwarza, łączy i splata. Nie dało się jej objąć rozumem, ale gdzieś w środku mnie, na jakimś pierwotnym poziomie czułam z nią dziwne połączenie.

– Cholera! – zaklęłam, bo miałam wrażenie, że coś we mnie pęka, że gdzieś w bebechach zaczyna tlić zalążek nadziei. – Cholera! – panikowałam, bo wszystko wskazywało na to, że za chwilę trzeba będzie wybrać życie.

 

Miłość

– Nieważne, jak wygląda twój Bóg. Ważne, że wierzysz, iż istnieje coś większego niż ty sama – tłumaczyła mi jedna ze starszych ode mnie stażem w zdrowieniu uzależnionych. – Bo jak wierzysz, że coś/ktoś jest nad tobą, to przestajesz myśleć, że ty jesteś bogiem. To pozwala ci odpuścić sobie ciągłe trzymanie kontroli i życie w poczuciu, że tylko ty najlepiej nim sterujesz. Gówno tam wiemy o sterowaniu. My – ludzie, jesteśmy ograniczeni, dysponujemy tylko jakimiś mikrowycinkami wiedzy o świecie i na tej podstawie wnioskujemy, jak ten świat wygląda. To tak, jakby na podstawie trzech puzzli wnioskować, jak wygląda obraz złożony z miliardów kawałków. Dlatego nie zajmuj się rozumieniem Boga, tym jaki on jest. I tak nie zrozumiesz. Po prostu wierz, że jest jakaś Siła Wyższa, która wie od ciebie lepiej, jak tym wszystkim kierować, jak to wszystko ma być poukładane. Nie zajmuj się tym, na co nie masz wpływu. Oddaj stery mądrzejszemu od ciebie. Sama zobaczysz, jaki ciężar spadnie ci dzięki temu z ramion. Może dzięki temu okaże się, że w zasadzie nie ma potrzeby już chlać czy ćpać?

– Ale skąd mogę wiedzieć, że ta siła chce dla mnie dobrze? – wciąż nie dawałam za wygraną.

– A jeśli nie chce, to co? Dasz jej po pysku? Coś zmienisz? Ty możesz jedynie wybrać, w co wierzysz. Wierz w to, co uczyni twoje życie lepszym. W innym wypadku, po co w ogóle w coś wierzyć?

Więc uwierzyłam. W co? Trudno powiedzieć. Chyba w miłość. Świadomość, że może istnieć jakaś nadrzędna siła, która kocha i ogarnia ten cały burdel świata, pozwoliła mi złapać dystans do wielu spraw, a przede wszystkim do siebie samej. Przyszedł wewnętrzny spokój, którego tak długo poszukiwałam – niezwykle ważny w procesie zdrowienia z uzależnienia. O dziwo, przestałam się też czuć taka samotna, a w uzależnieniu samotność była u mnie niczym woda na młyn – „Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi. Jaka ja jestem biedna, jaka nieszczęśliwa” – brzmiał mój pijacki life motiv. Od kiedy pojęłam, jak znikomy mam wpływ na swoje życie, przestało mnie ono aż tak mocno przerażać. Dziś coraz bardziej kumam, że daleko mi doskonałości, że mam prawo do popełniania błędów. A jak uruchamia mi się stary syndrom Boga, patrzę „w górę” i nabieram pokory.

Dla mnie duchowość to takie dziwne poczucie połączenia ze Wszechświatem. Jestem częścią czegoś niesamowitego. Kimś i nikim zarazem.

Cokolwiek zrobię ma znaczenie, a zarazem go nie ma. Pustka i pełnia w jednym. Im silniej to połączenie czuję, tym czuję się bardziej wolna.

Wolna od:

  • nadmiernych pragnień;
  • chorych ambicji;
  • własnych racji;
  • oczekiwań innych;
  • sukcesów;
  • porażek.

Wolna od uzależnienia.

Duża Mi

Scroll to Top