Wewnętrzny krytyk – psychol podszyty tchórzem

Żeby wyłączyć destrukcyjny głos w mojej głowie, musiałam nieźle się nawalić. Choć czasem nawet i hektolitry alkoholu nie pomagały. Dopiero urwany film pacyfikował tego dupka. Od kiedy pamiętam mój wewnętrzny krytyk nie dawał mi żyć… ani nie dawał umrzeć. Gdy wkładałam sobie pętlę na szyję, prychał z pogardą: „Idiotko, nawet węzła dobrze nie potrafisz zrobić”.

 

Ponoć (wg psychologa Jaya Eerleya) natrętny krytyczny głos w naszej głowie wcale nie jest jednym i tym samym głosem. Może mieć nawet i siedem różnych odsłon. Krytyk – perfekcjonista, krytyk – kontroler, krytyk – zadaniowiec, krytyk – podkopywacz, krytyk – niszczyciel, krytyk – obwiniacz i krytyk – kształtujący (więcej o nich przeczytasz tutaj). Każdy z nich specjalizuje się w innym sposobie dręczenia i destrukcji nas samych, choć zazwyczaj jeden z nich jest dominujący. Głos krytyka zawsze jest bezwzględny, atakujący, często pogardliwy, ironizujący.

Mój lubuje się w tekstach typu:

Jak możesz być taka durna? Czy zawsze wszystko musisz spieprzyć? Doprawdy, jesteś żałosna.

(gdy popełniam jakiś błąd)

Przestań cudować! Po cholerę się w to pakujesz? Po co znów tak wymyślasz?

(gdy próbuję coś zrobić, gdy stoję przed jakimś wyborem, kiedy planuję jakieś twórcze działanie)

Przestań się oszukiwać! Przecież wiadomo, że ci się to nie uda. Za słaba jesteś. Nie masz wystarczająco silnej woli. Nawet nie próbuj!

(np. gdy walczyłam z nałogiem)

Rusz dupę! Przestań się op…dalać (mój krytyk strasznie przeklina 😊). No, od leżenia i pierdzenia w stołek nic się nie zmieni. Rety, ależ ty jesteś leniwa!

(np. gdy miałam depresję albo na co dzień, kiedy pozwalam sobie na odpoczynek czy jakiekolwiek przyjemności)

Nie maż się! Nie rób z siebie sieroty! Nie udawaj, że tak strasznie cię boli.

(gdy cierpię)

Za kogo ty się uważasz?! Jesteś nikim, a odgrywasz nie wiadomo kogo. Wstydź się!

(np. gdy próbuję mówić NIE, stawiać granice, w jakiś sposób o siebie zawalczyć)

I z czego się tak cieszysz, głupia? Za chwilę i tak będziesz płakać. Nie ma szans, by to się dobrze skończyło. Ty to zawsze jesteś taka naiwna.

(gdy przeżywam jakieś pozytywne emocje)

Jak widać repertuar mojego krytyka sprowadza się do wykrzykników, zakazów, nakazów, szczeknięć, warknięć, krótkich, a dobitnych autorytarnych dyspozycji. Ma wrażliwość psychopaty, tryb komunikacji dyktatora, metody tyrana. Zdaje się, że czerpie sadystyczną przyjemność z gnębienia mnie. Jego paszcza w zasadzie nigdy się nie zamyka, koleś nigdy nie jest z niczego zadowolony. Cokolwiek bym nie zrobiła, nie zdołam go usatysfakcjonować. Wiecznie coś mu nie gra, zawsze znajdzie coś, do czego się przypieprzy.

Myślę, że udział mojego krytyka w tym, że zaczęłam pić i się uzależniłam, jest niebagatelny. Kiedy bowiem odkryłam, że po alku głos krytyka udaje się wyłączyć, uznałam, że Pana Boga za nogi złapałam. Nie było szans, żeby zawrócić z tej ścieżki. Zupełnie jak dziś wiele osób wiele by dało, by ukatrupić Putlera, tak ja nie przebierałam w środkach, by spacyfikować tego osobistego psychola szalejącego mi pod czaszką.

 

Pacyfikowanie

Przez wiele lat wściekałam się, rozpaczałam, toczyłam walkę z ową wewnętrzną zarazą. Ale ona tylko śmiała mi się w oczy i dalej swoje: „Nie fikaj, bo ci nóżki up… doli” albo „Nie rozśmieszaj mnie tym swoim machaniem szabelką”. Zresztą im mocniej walczyłam, tym bardziej mój krytyk się rozochocał i przypuszczał jeszcze bardziej natarczywe ataki. Każdy mój ruch czy bezruch był przez niego atakowany. A ja naprawdę byłam tym zmęczona. Tak jak zmęczona potrafi być po latach wspólnego życia ofiara narcyza czy psychopaty.

Z czasem wydało mi się nawet, że skoro jego nie daje się ubić, to jedynym sposobem na uwolnienie się od niego jest zabić siebie. Ale nawet kiedy wiązałam sobie pętlę na stryczek, ten nie odpuszczał: „Spierdolisz to. Jak zawsze. Idiotko, przecież ty nawet węzła porządnie nie potrafisz zawiązać!”.

Najgorsze jest to, że miał rację. Spieprzyłam to wieszanie się. Podobnie jak wiele innych rzeczy w swoim życiu. Zasadniczo, choć buntowałam się na słowa mojego wewnętrznego krytyka, jakoś ciągle wychodziło mi, że on ma rację, że wychodzi na jego.

Gdy mówił, że mi się nie uda, nie udawało mi się. Gdy ostrzegał, żeby się w coś nie pakować, a ja i tak zrobiłam swoje, potem tego żałowałam. Jak chojraczyłam, życie zaraz podcinało mi skrzydła, a przecież krytyk mówił: „Nie chojracz! Zobaczysz, to źle się dla ciebie skończy”. Miał rację, wiecznie miał rację. Dlaczego jednak, jeśli miał tę racje, nie chciałam go słuchać? Jeśli wierzyłam, że jego gadki są prawdą, dlaczego wciąż robiłam wszystko, żeby się im nie poddać?

Myślę, że buntowałam się, bo czułam, że gdybym pokornie poddała się temu głosowi, to musiałabym się zgodzić, że jestem bezwartościowym śmieciem i że moje życie nie ma sensu. Poza tym forma, w jakiej zwracał się do mnie ten cham i prostak, budziła we mnie złość oraz sprzeciw. W końcu pojęłam również, że to nie jest tak, iż wszystko, co mówi krytyk jest prawdą, że on ma jakąś tajemniczą wiedzę o rzeczywistości, której ja nie mam. Pojęłam, że to, co się wydarza, a co wygląda jak prawda, wydarza się bądź jako efekt krytyki, do której ja jakoś się ustosunkowuję, bądź po prostu jest interpretacją wydarzeń widzianych oczami mojego krytyka.

Jeśli krytyk zniechęca mnie do jakiegoś działania, twierdząc, że się do tego nie nadaję i prognozując, że nawet jak zadziałam, to to się nie uda, bo przecież jestem do niczego, to nawet jeśli wbrew niemu podejmę jakieś działanie, zrobię to z takim natężeniem lęku i niepewności, że raczej udać się nie może. A wtedy on powie swoje słynne: „A nie mówiłem? Jesteś do niczego”. I wówczas ja poczuję się winna, że go nie posłuchałam, poczuję się wściekła, że miał rację, jednocześnie nabierając przekonania, że mój krytyk ma moc wyroczni. Obłęd!

Przez wiele lat nie wiedziałam jak wydostać się z tego obłędu. Wewnętrzny krytyk używał sobie na mnie, a ja byłam jak zaszczute przez niego zwierzę. Jednak pewnego dnia natrafiłam na kogoś, kto poradził mi: „Przestań z nim walczyć, zacznij z nim gadać!”.

 

Tête-à-tête z krytykiem

Rozmowa z krytykiem nie uśmiechała mi się. Nienawidziłam tego gościa. Przecież był moim najgorszym wrogiem. Prymitywem, który niszczy mi życie i podcina skrzydła. Ale ten sam ktoś, kto poradził mi pogadać z moim oprawcą, dodał:

– Wyobraź go sobie, zwizualizuj, a potem spróbuj obok niego usiąść i zapytaj go, dlaczego ci to wszystko robi, dlaczego w taki właśnie sposób, o co mu chodzi?

– Phii – pomyślałam. – Tu nie trzeba żadnej wielkiej rozmowy, by odpowiedzieć na te pytania. Przecież to oczywiste, on to robi, bo jest wrednym ch…jem – uważałam. Ale ponieważ z tej odpowiedzi niewiele dla mnie wynikało, postanowiłam przeprowadzić eksperyment, który zalecił mi znajomy.

Z wizualizacji wyszło mi, że mój wewnętrzny krytyk to obleśny gruby fiutek pokryty ropiejącymi pęcherzami, któremu spod pach jedzie potem, a z paszczy capi zgnilizną i niestrawionym żarciem. Miał nochal wielki jak trąba i opuchniętą facjatę. W ogóle cały był jednym wielkim purchlem. Bynajmniej zasiadanie w jego towarzystwie (nawet w wyobraźni) nie napawało mnie entuzjazmem, a tym bardziej jakiekolwiek rozmowy z nim.

Co jednak ciekawe, kiedy już zasiadłam przy tym pomiocie Szatana, gotowa do rozmów, ten okazał się wyjątkowo milczący. Sapał tylko i bulgotał, ale żeby coś powiedzieć, to ani be, ani me.

– Noż, kurwa! Nie wierzę – oburzyłam się. – Jak na żywo, prosto w oczy, to nagle niemowa, a wirtualnie gęba mu się nie zamyka. Troll jeden.

Nie dość, że nie mówił, że pocił się jak skwarka na patelni, to jeszcze nagle zaczął smarkać. Wyjął z kieszeni haftowaną chusteczkę i zaczął opróżniać swój wielki kinol. Wyglądał przy tym jakoś wyjątkowo żałośnie.

– No, jeszcze mi tu się rozpłacz – chciałam mu powiedzieć, ale się powstrzymałam, nie chcąc posługiwać się jego metodami.

Ktoś w końcu musiał przerwać tę nieznośną ciszę, rozdzieraną smarkaniem, więc odezwałam się pierwsza i zapytałam „trębacza”, dlaczego jest taką gnidą i dlaczego robi mi to, co robi i to w taki okrutny sposób.

I wiecie co? Nie wiecie. Ja też nie wierzyłam. Koleś się rozpłakał. No, serio. Rozpłakał się. Jprd!

A najgorsze jest to, że zrobiło mi się go żal. „Jak możesz go żałować? Przecież go nienawidzisz” – przywołałam się do porządku. „No, niezłe zagranie, zrobić z siebie ofiarę przed faktyczną ofiarą, unieważniając tym samym jej cierpienia. Nie ze mną te numery, Bruner!” – pomyślałam.

Tyle że on nie przestawał płakać i nie przestawał się trząść, i przebąkiwać w tym wszystkim jednego zdania:.

– Robię to, bo się boję. Robię to, bo się boję.

No i to by było na tyle. Boi się. Przecież nie będę kopać leżącego. Koniec spotkania. Adieu!

 

Krytyczne współ-życie

Choć tę wizualizację można by obśmiać, zasadniczo stała się ona dla mnie przełomem w procesie kształtowania dalszych relacji z moim wewnętrznym krytykiem. To spotkanie w jakiś sposób osłabiło jego moc, zdjęło go z piedestału.

Za każdym razem, kiedy mnie po tym naszym spotkaniu atakował, przypominałam sobie, jaką żałosną jest postacią i że te wszystkie jego działania podszyte są tchórzem. W sumie zaczęłam myśleć o nim, że jako postać ma dość przesrane życie. Kumulują się w nim wszystkie zebrane z rozmaitych źródeł lęki. A jak ktoś się boi, to niedziwne, że staje się agresywny. A jeszcze jak jest prymitywny, to repertuar narzędzi, jakie może stosować w ramach obrony, też nie będzie zbyt wyszukany.

Z czasem mój krytyk zaczął mi się jawić jako chory psychicznie członek rodziny. W jakimś sensie bliski, ale w jakimś też daleki. W jakimś sensie uciążliwy, ale w sumie też nieszczególnie groźny, o ile nie wchodzi się w te jego paranoidalne, obsesyjne światy, pełne rozmaitych strachów. Przestałam już brać to, co do mnie mówi, tak cholernie poważnie. Czasami to jego gadanie męczy, ale jak się nie przywiązuje już do jego słów większej wagi, to zaczynają być one jedynie brzęczeniem w tle. Upierdliwym, lecz znośnym. Przestałam wierzyć swojemu krytykowi, zaczęłam olewać jego perory. Oczywiście, gdy trafi na okres mojej gorszej psychicznie kondycji, znów daję mu się wciągnąć w jego urojenia. Ale trwa to znacznie krócej i jest dużo mniej destrukcyjne niż dawniej.

Niekiedy wpadam do niego na pogawędkę. Zauważam, że mocno zmienił się wizualnie. Z kolesia-oblecha stał się takim słoniem-niemotą z cechami człowieka. Siedzi teraz z tą swoją zasmarkaną trąbą na kanapie i już nawet nie wrzodzieje. Obecnie podczas naszych spotkań budzi we mnie raczej więcej współczucia niż złości czy niechęci. Choć na co dzień nadal potrafi być podły i wredny. Ale tłumaczę sobie: „Chory jest, inaczej nie umie, intencje ma dobre – próbuje mnie chronić, a że robi to nieumiejętnie i brutalnie, co poradzić?”.

Od kiedy traktuję swojego wewnętrznego krytyka jak chorego, role się odwróciły. Nie ja jestem jego ofiarą, tylko niejako on jest na mojej łasce i pod moją opieką. Moim zadaniem stało się osłabianie jego lęków, uspokajanie jego demonów. Dzięki temu obojgu nam żyje się lepiej.

Gdy teraz słyszę, jak mnie stopuje, w ten swój wielce wysublimowany sposób: „Co ty robisz, debilko?! Odpuść sobie. To się źle skończy!”, to udaje mi się już coraz częściej nie zareagować na to automatycznie, tylko odpowiedzieć: „Oj tam, oj tam, nie pękaj, zjedz snickersa”. Tak samo, gdy słyszę to jego: „zawsze, wszystko, nigdy” („Nigdy sobie tego nie wybaczysz”, „Zawsze wszystko spartaczysz”, „Jesteś nic nie warta”), jadę klasykiem: „Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz”.

W zasadzie to korygowanie wewnętrznego krytyka bywa nawet zabawne i ciekawe. W jakimś też sensie stało się swego rodzaju wyzwaniem. Pracując z nim nabieram więcej sprawczości, biorę na siebie więcej odpowiedzialności, ale to też daje mi poczucie bycia w zdecydowanie bardziej wygodnej dla mnie roli. Ja jestem dorosłą, on dzieckiem (choć jemu się wydaje, że jest odwrotnie).

Kluczową zmianą jest to, że nie tracę energii na walkę z nim, na próby pozbycia się go czy na ucieczkę przed nim (np. w alkohol). Nie próbuję go również zmieniać, za to zmieniłam swój stosunek do niego. Jesteśmy na siebie skazani, więc musieliśmy nauczyć się ze sobą żyć. Ale dostrzegam też, że jakieś zmiany zachodzą i w nim. Jakby trochę spuszczał z tonu, jakby nieco łagodniał. Zdarza mu się nawet zagalopować i przejawić coś na kształt troski o mnie. Np. mówi: „Uważaj na siebie…”, oczywiście szybko dodając do tego epitet: „…kretynko”.

– Czy ty wiesz, złamasie – równie ciepło co on do mnie zwracam się do niego na jednym z naszych tête-à-tête. – Że jakby udało mi się dobrze zasupłać wtedy tę pętlę, to ciebie też już by tutaj nie było?

Jak zwykle spuszcza oczy, wyjmuje chusteczkę i głośno smarka. Pan Perfekcyjny, który nazwał mnie wtedy idiotką, okazał się nie przewidzieć, że moje unicestwienie byłoby też jego końcem. Ech – wzdycham. – To nie dzieciak, tylko stary, głupi cap. Aż trudno uwierzyć, że takie coś jest częścią mnie.

 

Warto przeczytać: Skąd ten strach

 

Duża Mi
PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top