Ta kwestia nieustannie przewija się w rozmowach z uzależnionymi. Jedni twierdzą, że branie leków od psychiatry to raczej ćpanie, a nie trzeźwienie, bo przecież sztucznie regulujemy sobie wtedy nastrój. Drudzy uważają, że leki to konieczność i bez nich trudno byłoby im wyzdrowieć. Poniżej przeczytacie kilka opinii uzależnionych na ten temat.
Lidia: Ja jestem przeciwniczką trzeźwienia za pomocą zewnętrznych wspomagaczy. Co to za trzeźwienie, jeśli faszerujesz się jakimiś regulatorami nastroju? Znam wielu uzależnionych, którzy przestali chlać, ale szybko wpadli w lekomanię. Uzależnili się od benzodiazepin, od leków przeciwbólowych i znów bez chemicznych specyfików nie potrafili żyć. A chyba nie o to chodzi w trzeźwieniu? Przecież mamy być wolni od tego typu substancji, mamy tak poukładać sobie w głowie za pomocą terapii, programu 12 kroków, grup wsparcia, żeby nie potrzebować niczym się szprycować. Są inne sposoby na szczęście niż psycho-substancje. Jeśli ciągle lecisz na prochach, to czy w ogóle wiesz, kim jesteś? Skąd możesz mieć pewność, że działasz ty, a nie prochy?
Karolina: Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że żyję w czasach, kiedy psychiatria jest na tyle rozwinięta, że może zaoferować mi pomoc w wyjściu z psychicznego piekła. Nie wiem, czy bez leków dałabym radę wytrzeźwieć, nie wiem, czy bez nich w ogóle bym jeszcze żyła. To dzięki nim wyszłam z ciężkiej depresji i zaczęłam ogarniać własne życie. Tak, wiem, depresja czasem jest konsekwencją picia, ale w moim przypadku już parę miesięcy byłam trzeźwa, chodziłam na terapię, na mityngi AA, a i tak żyć mi się nie chciało. I było coraz gorzej. Bałam się iść do psychiatry po leki, bo miałam wrażenie, że część osób uzależnionych z mojego otoczenia tego nie pochwala, wręcz uważa wzięcie prochów za złamanie abstynencji. Tyle że ja czułam, że jeśli nie sięgnę po jakąś pomoc, to w końcu skończę sześć stóp pod ziemią. Życie w takim piekle psychicznym, w takim czarnym dole było po prostu nie do zniesienia. Tak więc mimo oporów poszłam do lekarza i zaczęłam przyjmować przepisane przez niego antydepresanty. Nie stałam się po tym zombie, jak sugerowali mi wcześniej niektórzy. Przeciwnie przestałam być zombie, a powoli zaczęłam odżywać. Poprawę odczułam mniej więcej po miesiącu. Zaczęło mi się chcieć wstawać z łóżka. To nie był żaden ćpuński haj, raczej coś na kształt normalności. Mogłam być smutna, ale nie w rozpaczy i nie myślałam o samobójstwie, a to już było wiele. Leki brałam dwa lata, aż z lekarzem ustaliliśmy, że spróbuję żyć bez nich. Od kilku miesięcy jestem bez prochów i czuję się stabilnie. Niemniej nieustająco jestem wdzięczna za to, że w tamtym momencie mojego życia mogłam z ich pomocy skorzystać.
Paweł: Byłem trzeźwy od 7 lat, chodziłem na mityngi, sponsorowałem innym trzeźwiejącym alkoholikom, wykonywałem zalecenia programu 12 kroków, a mimo to rozsypałem się. Seria dramatycznych wydarzeń w moim życiu mocno mnie przeczołgała. Zacząłem mieć takie lęki, taką gonitwę myśli, że nie mogłem spać po nocach i w zasadzie trudno mi nawet było wyjść z domu, a co dopiero funkcjonować jak człowiek: pracować, być mężem i ojcem. Poszedłem do psychiatry i on wypisał mi jakieś antylękowe specyfiki. Wyjaśnił, że czasem tak jest, że na skutek rozmaitych stresów i traum chemia w naszym mózgu się zaburza, a wtedy konieczne są leki, które ją wyrównają, pozwalając nam wrócić do normalności. Że tu nie chodzi o to, by wyskoczyć ponad tę normalność, jak to ma miejsce przy narkotykach czy alkoholu, ale jedynie by dobić do stanu normalności. Powiedział też, że w momencie, gdy odczuwamy silne lęki, w zasadzie inne funkcje naszego mózgu nie działają, bo wszystkie siły organizmu idą na radzenie sobie z poczuciem zagrożenia. Marne więc szanse, że człowiek targany lękami, będzie zdolny myśleć racjonalnie, że będzie kreatywnie szukał jakichś rozwiązań. Tłumaczył, że najpierw trzeba obniżyć poziom lęku, żeby ruszyły inne rzeczy. Te leki okazały się błogosławieństwem. Zadziałały bardzo szybko. Mogłem zacząć zajmować się problemami, a nie od nich uciekać i się przed nimi chować. Mogłem działać.
Justyna: Wiadomo, jakby człowiek dał radę żyć bez leków, to lepiej by ich było nie brać, bo przecież wszystkie tego typu specyfiki oprócz tego, że na coś pomagają, to też i na coś szkodzą. Ja pijąc, ciągle miałam depresję i ciągle chodziłam do psychiatrów po jakieś wspomagacze nastroju. Tyle że nic się w moim życiu nie poprawiało, a nawet było coraz gorzej. Nabrałam przekonania, że wszystkie te psychotropy to bujda. Dopiero jak trafiłam na terapię uzależnień, wyjaśniono mi, że jeśli łykałam leki i popijałam je alkoholem, to trudno się dziwić, że one nie działały tak, jak powinny. Kiedy przestałam pić, okazało się, że leki nie są mi potrzebne. Skończyły się depresje i poczucie beznadziei. Czy jednak w swoim trzeźwym życiu zaczęłabym brać antydepresanty, gdyby okazało się to konieczne? Myślę, że tak. Depresja to choroba. Skoro lekarz stwierdziłby, że są mi potrzebne, to sądzę, że pychą z mojej strony byłoby z tym dyskutować.
Anka: Żeby być trzeźwa, muszę trzymać się z dala od jakichkolwiek leków. Taki już los lekomanki. Kiedyś łykałam leki garściami, dziś nie mogę sobie w zasadzie pozwolić nawet na paracetamol. Jest trudno, bo jak mnie boli głowa, to nie mogę, jak inni ludzie, szybko sobie ulżyć, biorąc jakąś przeciwbólową tabletkę. Musiałaby się wydarzyć jakaś ekstremalna sytuacja, żebym mogła zażyć jakiś specyfik i tylko przy wyraźnej zgodzie lekarza. Ale trzymając się tematu „brać leki czy nie brać”, chciałabym opowiedzieć o tym, jak się uzależniłam. Pracując w służbie zdrowia miałam dość łatwy dostęp do leków na receptę. Kiedy coś mi dolegało: bezsenność, nerwobóle, obniżony nastrój, to wystarczyło poprosić znajomego lekarza i za chwilę już miałam odpowiednie remedium na moje bolączki. Wychodziłam z założenia, że nie ma co cierpieć, tylko trzeba szybko działać i jak można coś szybko naprawić czy poprawić, to trzeba korzystać. To całe moje uzależnienie wzięło się z takiego właśnie chodzenia na łatwiznę i z niegodzenia się na jakiekolwiek niewygody, jakikolwiek dyskomfort. Jak tylko zaczęłam gorzej sypiać, no to pyk tableteczka, jak zaczął mnie boleć kręgosłup – tableteczka, miałam stresujący okres w pracy i siadł mi nastrój – tableteczka, pojawiły się migreny – tableteczka. Zero refleksji nad tym, że może trzeba coś zmienić w życiu, żeby nie bolało, żeby się lepiej spało czy żeby psychika nie szwankowała, nie, miało po prostu nie boleć (i to natychmiast) i być przyjemnie. Aż w końcu okazało się, że bez tableteczek w ogóle nie potrafię funkcjonować. Że jak jakichś nie mam w zapasie, to zaczynam mieć lęki i schizy, i zachowuję się jak klasyczny ćpun. Opowiadam o tym, bo moim zdaniem, na rozmaite chemiczne wspomagacze powinniśmy sobie pozwalać naprawdę tylko w ostateczności, a nie łykać je jak dropsy, gdy tylko przyjdzie nam na to ochota. Moim zdaniem musimy również uczyć się żyć z pewną dozą dyskomfortu, a nie od razu sięgać po łatwe rozwiązania, bo z takich właśnie zachowań biorą się uzależnienia. Współczesna medycyna ma nam dziś wiele do zaoferowania, ale trzeba z tej oferty mądrze korzystać.
Rafał: Kiedy rzuciłem picie, przez kilka lat wspomagałem się lekami psychiatrycznymi. Byłem w miarę stabilny psychicznie, ale czy szczęśliwy? Nie przeżywałem jakiś większych dołów, nie gnębiły mnie żadne większe strachy, ale również nie potrafiłem się niczym szczególnie cieszyć. Słowem: „chujowo, ale stabilnie”. Miałem wrażenie, że przez leki oddziela mnie od moich emocji jakaś gęsta mgła. W końcu zaczęło mi to przeszkadzać, dlatego postanowiłem je odstawić. Życie bez leków potrafi dużo bardziej mnie pochlastać, ale są też dni, gdy wypełnia mnie szczera, autentyczna radość. Są momenty, kiedy płaczę, są takie, gdy się wściekam i takie, kiedy skaczę pod niebiosa. Ale czuję, że to jestem ja, że mam do siebie dostęp. Zdecydowanie wolę przeżywać te wszystkie emocje na trzeźwo i uczyć się na trzeźwo radzić sobie z nimi, niż otumaniać się jakimiś specyfikami i trochę tak żyć jakby na niby.
Michał: A ja lubię mgłę. Bez tej mgły, którą dają mi psychotropy, wariuję – emocje rzucają mnie od ściany do ściany, rozbijam się przez nie i zbieram w kawałkach z gleby. To potwornie męczące, a na dłuższą metę wręcz wykańczające. Sądzę, że w dużej mierze to właśnie przez tę emocjonalną huśtawkę, tę ciągłą labilność psychiczną uciekałem w alkohol. Dzięki lekom czuję się zrównoważony. Może i nie ma ekstremalnego haju, ale też nie ma ekstremalnych dołów. Dla mnie to po prostu wybawienie.
* * *
Od Strefy U: Jak widać, zdania na temat leków są podzielone. Jedni są za, inni przeciw. Dla jednych to dobrodziejstwo, dla innych przekleństwo i zagrożenie. Naszym zdaniem pokazuje to tylko, że jesteśmy różni i mamy różne potrzeby. To, co dobre dla jednego, nie musi być dobre dla drugiego. Dlatego to, o co chcielibyśmy zaapelować, to abyśmy nie okopywali się w radykalnych sądach – „wolno, nie wolno”. Kierując się zdrowym rozsądkiem, rozpoznając własne potrzeby (te realne, a nie kaprysy chwili), uczciwie podchodząc do oglądu siebie i swojej sytuacji, zapytajmy o opinię lekarza i jemu pozostawmy decyzję dotyczącą naszego leczenia. Nie oceniajmy innych, zajmijmy się sobą. I nie leczmy się sami.
Wart przeczytać: Dlaczego wychodząc z jednego uzależnienia, wpadamy w kolejne
Strefa U