Do czego potrzebny nam lęk?

„Psychiatra przepisał mi leki antylękowe. Ale od kiedy je biorę, zauważyłam, że nasiliły mi się głody alkoholowe. Czy to może mieć ze sobą związek?” – pyta Dorota. Swoim doświadczeniem w tym temacie postanowiła podzielić się z nami Beata.

 

Życie bez lęku jest super! – tak pomyślałam, kiedy przepisane przez psychiatrę leki zaczęły działać. A zadziałały bardzo szybko, niemal natychmiast. Zdziwiło mnie to, bo leki antydepresyjne, które dotąd przyjmowałam zwykle jakieś efekty dawały dopiero po kilku tygodniach.

Boże, jak cudownie! – cieszyłam się. – Cudownie jest w końcu się nie bać, nie czuć tego strasznego napięcia, przerażenia, ścisku w trzewiach. Cudownie jest przespać spokojnie noc bez budzących cię co i raz koszmarów – piałam z zachwytu.

Rzeczywiście było cudownie. Brak obezwładniającego lęku, po miesiącach udręczenia nim był niczym haj. Ta nagła różnica w odczuwaniu, w odbiorze rzeczywistości była tak kolosalna, że zakrawała na cud. Nie dziwne, że przeżywałam swoistą ekstazę. Po miesiącach bania się, w końcu mogłam z uśmiechem przywitać dzień, z ochotą wstać z łóżka, wyjść z domu, działać. Życie nabrało innej jakości. Czułam się jak nowo narodzona. Jakbym odzyskała dawno utracone sprawczość i kontrolę.

Rzuciłam się w wir pracy, doświadczania. To był wspaniały czas. Niestety… do czasu.

 

Wygaszanie ogniska

Po około dwóch miesiącach przyjmowania leków, efekt „WOW” zaczął blaknąć. Mój organizm przyzwyczaił się do staniu nieodczuwania lęku i zaczął traktować to jak normę. Zaczął też zapominać o tym, jak koszmarnie i bezproduktywnie żyje się z lękami. Było mi dobrze, ale powoli przestawałam być tym „dobrze” poekscytowana. Stan constans nie dawał haju, więc pojawiła się… nuda. Chyba można to było nazwać nudą, bo za taką uznaję stan, w którym nie czujesz wdzięczności za to, co masz, lecz raczej rozdrażnienie, jakieś dziwne napięcie sugerujące, że potrzebujesz czegoś więcej.

– Oho – zapaliła mi się wtedy czerwona lampka. – Czy oto nie rozkręca mi się jakiś uzależnieniowy głodzik?

Przyglądałam się temu, co się ze mną dzieje uważnie i doszłam do wniosku, że rzeczywiście zaczęłam odczuwać głód – głód ponownego haju. Nie wystarczało mi, że jest dobrze, chciałam, żeby było „zajebiście”.

Dodatkowo brak lęku sprawił, że moja uwaga koncentrowała się na dostarczaniu sobie rozmaitych przyjemności i podbijaniu ich. Zaczęło się wydziwianie, kręcenie nosem na rozmaite atrakcje (wtedy też po latach trzeźwości pojawiły się pomysły pt. „a może by się tak napić?”, „może już jestem zdrowa?”, „może tym razem będzie inaczej?”). Było to takie hedonistyczne zanurzenie się w komforcie, bez obecności jakichś głębszych wartości. Dlaczego bez wartości? Bo zwykle wartość ma dla nas coś na czym nam zależy, a więc co też boimy się stracić. A jak nie odczuwasz lęku, to też i nie jesteś w stanie określić rozmiaru straty. Bez pewnej dozy lęku nie jesteś także w stanie docenić tego, co zyskujesz. W sumie więc bez odczuwania lęku osiągasz stan nieznośnej obojętności, a z czasem niezadowolenia. Bo co prawda nic za bardzo nie jest w stanie cię zasmucić, ale też i nic szczególnie nie potrafi cię ucieszyć.

Zauważyłam też, że kiedy sama nie odczuwałam lęku, stawałam się mniej empatyczna. Ludzie z ich problemami zaczynali mnie irytować. Wydawali mi się słabi, niezaradni, marudni. Nie potrafiłam im współczuć, bo nie miałam dostępu do źródła własnego cierpienia. Byłam jakby za szybą. Z pozycji własnej siły, jaką odczuwałam nie bojąc się, nie potrafiłam być już tak bardzo wyrozumiała dla czyjejś słabości. W efekcie coraz dalej mi było do ludzi i coraz bardziej samotnie.

Oczywiście w okresie, kiedy żyłam w kleszczach lęku też izolowałam się od ludzi. Kontakt z nimi był dla mnie męczący, nierzadko zagrażający, ale mimo wszystko z niektórymi osobami byłam w stanie złapać bliskość. Natomiast oddzielona od lęku odczuwałam emocjonalny brak jakiegoś spoiwa potrzebnego do tworzenia relacji, więzi.

Podsumowując, po pewnym czasie brak lęku zaczął mi stwarzać problemy.

 

Budowanie na zgliszczach

Jako że na lekach było mi tak komfortowo, że wiele spraw udawało mi się lekceważyć, nie przywiązywać do nich wagi, to pewnego dnia (a może były to nawet ze dwa dni pod rząd), zapomniałam zażyć antylękowych specyfików. Przypomniałam sobie o nich dlatego, że dostrzegłam, że starzy znajomi – lęki – powrócili. Powrócili równie szybko, jak wcześniej znikli.

– Ale jak to możliwe? – zapytałam mojego psychiatrę. – Co to za leki, które nie leczą. Przecież po kilku miesiącach ich zażywania, nawet po ich odstawieniu powinnam poczuć się lepiej, a nie wracać do tego, co było. A tu wygląda, jakby żadne leczenie nie miało miejsca.

– Bo te leki w zasadzie działają doraźnie – powiedział lekarz. – Efekt antylękowy trwa od 16 do 24 h, a potem trzeba zażyć kolejną dawkę, żeby go przedłużyć.

– Czyli nie mam lęków póki ćpam?! A jak nie ćpam, to wszystko po staremu? – oburzyłam się. – Więc to nie leczenie, tylko łagodzenie objawów?

– No, tak – potwierdził. – Dlatego specyfiki antylękowe łączy się z innymi lekami np. antydepresantami, które mają bardziej lecznicze działanie. Te pierwsze pomagają ludziom wyjść z impasu, ale nie są idealnym rozwiązaniem. Tu istotna jest praca terapeutyczna, szukanie przez pacjenta źródeł swoich stanów lękowych i narzędzi do ich rozbrajania, łagodzenia. Jeśli komuś zależy na długofalowym, trwałym efekcie, to same leki nie załatwią sprawy. Choć jak mówię, mogą istotnie pomóc.

Nie spodobało mi się to. Czym to się różni od chlania czy ćpania? – pomyślałam. – Może tylko różnica tkwi w mniejszych skutkach ubocznych, choć czy na pewno? Bałam się odstawić leki, bałam się powrotu lęków, ale mimo wszystko odczuwałam też duży dyskomfort związany z niemożnością przeżywania emocji, z wypłaszczeniem tych emocji. Zaczęły mnie też niepokoić te pojawiające się głody – pomysły, żeby się napić albo to niekontrolowane rzucanie się na jedzenie, pozwalanie sobie na przyjemności, po których szybko waga szła w górę. Bez lęków człowiek ma osłabioną krytykę, mniej hamulców, zaczyna się rozpasanie. Przynajmniej u mnie tak to wyglądało. Dlatego ostatecznie postanowiłam odstawić leki.

Ale tu muszę przyznać, że miałam do tego komfortową sytuację życiową. Mogłam sobie zawodowo i prywatnie pozwolić na ponowną rozsypkę psychiczną, co zresztą się stało. Po odstawieniu leków wróciły lęki, wróciły nocne koszmary. Czułam się jak na narkomańskim detoksie. Pierwszy miesiąc był mordęgą. Emocjonalna labilność, zastyganie w miejscu, płaczliwość, niechęć do jakiegokolwiek działania. Kusiło, by sięgnąć po leki i dać sobie ulgę. Ale zaparłam się.

Zaparłam się, bo po tych kilku miesiącach bycia na lekach byłam już mądrzejsza o pewną wiedzę o lęku. Leki pokazały mi, że lęki wiążą się z nadaktywnością myśli i natłokiem emocji. Jak brałam leki, mój umysł zdawał się toczyć po ściśle wytyczonych torach, nie funkcjonował w tak wielkim chaosie. I właśnie to ukierunkowanie, ten brak gonitwy myśli sprawiały, że emocje również pozostawały w ryzach. Zaczęłam więc zastanawiać się, jak można by osiągnąć zbliżony stan równowagi umysłowej bez leków. Co mogłoby tu pomóc?

Okazało się, że na natłok myśli najlepsze dla mnie są dwa specyfiki – aktywność fizyczna i medytacja. Jeśli tylko stosuję je regularnie, stany lękowe są mniejsze, łagodniejsze. Choć nie jest szczególnie komfortowo, da się z nimi żyć. Istotną korzyścią zaś jest to, że nie ma się poczucia sztucznej bariery, tego emocjonalnego oddzielenia od siebie i świata.

Po około dwóch miesiącach od odstawienia leków i medytowania poczułam, że różne procesy w moim organizmie normalizują się. Nie ma ani wielkiego dołu, ani haju, jest pewna równowaga – taki bilans komfortu i dyskomfortu. Teraz staram się po prostu tego stanu nie zaburzyć. Dbam o to, żeby nie było ani za dobrze, ani za źle.

To nie tak jednak, że stałam się teraz zagorzałą przeciwniczką leków. Myślę, że bez nich nie wyszłabym z czarnej dziury, w której jakiś czas temu tkwiłam. I być może, gdyby nie skutki uboczne brania leków, które stały się zagrożeniem dla mojej trzeźwości, wciąż bym je brała, bo czemu nie, skoro to pomagałoby mi przyjemniej sobie żyć? Niemniej cieszę się, że teraz radzę sobie bez zewnętrznej chemii. Paradoksalnie dzięki lekom, które odcięły mnie od moich lęków, dopiero doceniłam rolę lęku. Lęk potrafi człowieka całkowicie sparaliżować, ale jest też motywatorem rozmaitych procesów w nas. Przestałam więc lęki traktować jak zło, uczę się z nimi żyć, uczę się ich nie nakręcać, a nawet z nich czerpać, i wiem, że całkowite wyzbycie się ich, o czym dawniej marzyłam, stworzyłoby ze mnie pewnie kogoś na kształt psychopaty.

Nie zapieram się też, że nigdy już do antylękowych specyfików nie wrócę. Mam nadzieję, że nie będę musiała, ale gdyby była taka konieczność zaistniała, cieszę się, że mam taką alternatywę, takie koło ratunkowe. To także sprawia, że czuję się bezpieczniej. Wiem też już jednak, że wszystko ma swoją cenę. I sięgając po leki, trzeba mieć świadomość, że one też dają coś, kosztem czegoś. Póki zyski przeważają nad stratami, wybór zdaje się oczywisty. Warto jednak być uważnym i obserwować czy ten bilans zysków i strat nie przesuwa się czasem na tę drugą, niekorzystną stronę. Bo jeśli okaże się, że trudno nam odstawić leki, które już niewiele nam dają, za to powodują wiele szkód, to może się okazać, że wpadliśmy w kolejne uzależnienie.

Beata

 

PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top