Gdy samookaleczanie staje się nałogiem

Uciekamy w używki, szukając przyjemności, haju, oderwania się od przykrej rzeczywistości, od cierpienia. Dlaczego jednak niektórzy nałogowo zadają sobie fizyczny ból: tną się, podpalają, wyrywają sobie włosy z ciała, tłuką tym ciałem o ściany? Czemu uzależniają się od tej formy redukcji emocjonalnego napięcia?

 

Renata zaczęła zadawać sobie ból w wieku 12 lat. Metodę podyktował jej instynkt. Jak mówi, chciała zatrzymać to, co – jak myślała – działo się w jej nastoletniej głowie: natłok nieprzyjemnych myśli. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że chodziło tu bardziej o emocje, z którymi nie potrafiła sobie poradzić, którymi nie potrafiła zarządzać.

– Dorastałam w domu, w którym nieustannie panowała napięta atmosfera – opowiada. – Ojciec pił i urządzał awantury, a matka wszystko próbowała kontrolować. Nigdy nie wiedziałam, kiedy atmosfera się zważy, kiedy wybuchnie bomba – zostanę skrzyczana, dostanę manto lub zamkną mnie w pokoju na klucz bez kolacji. Jako dziecko na wszystkie sposoby starałam się jakoś ogarnąć tę sytuację, zrozumieć ją, właściwie odczytać nastroje mamy i taty, żeby przewidzieć ich kolejne ruchy i zapobiec eskalacji konfliktu, ale zwykle mi się nie udawało. Nierzadko napięcie we mnie sięgało zenitu. Nie wiedziałam już jak to ogarnąć, więc zaczęłam walić głową o ścianę, a potem o meble i inne ostre przedmioty. Potrafiłam tak siedzieć przez godzinę i uderzać coraz mocniej i mocniej. Bolało, ale w jakiś sposób przynosiło mi ulgę.

Guzy i siniaki, które z czasem zaczęły pojawiać się na twarzy i czole Renaty, okazały się zbyt widoczne, żeby dalej kontynuować tę metodę redukcji napięcia.

– „Czy ty chcesz nam tu zwalić na głowę opiekę społeczną?!” – wrzeszczała na mnie matka, po jednej dość brutalnej w skutkach sesji uderzania. Miałam rozbite czoło, guza wielkości piłki do ping-ponga i siniaka na kości policzkowej. „Wiem, co robisz! Próbujesz zwrócić na siebie uwagę! To egoistyczne i żałosne. Jakbym i tak nie miała dość problemów. Chcesz mi ich jeszcze dołożyć?! Chcesz mnie wpędzić do grobu?! Kto zajmie się wami, jak mnie zabraknie?! Chcesz zostać pod opieką ojca?! To proszę bardzo, rób tak dalej!”. Wiedziałam, że muszę zmienić metodę – na taką, która pozwoli ukryć ślady. Zaczęłam się ciąć. Dziś czytam o tym, że wśród nastolatków cięcie stało się modą. Dowiadują się z sieci czy od rówieśników, że można się ciąć i w ten sposób coś zamanifestować: zostać zauważonym przez rodzica, zszokować go, zmusić do zajęcia się dzieckiem. Gdy ja zaczynałam się ciąć, nie było wtedy jeszcze internetu ani dostępu do tego typu informacji. Ja po prostu chciałam sobie jakoś zadawać ból, bo to dawało mi ulgę. Gdy skupiałam się na bólu fizycznym, ten psychiczny jakoś malał. Zaczęłam od drapania skóry do krwi ostrym grzebieniem, potem sięgnęłam po żyletkę.

Pytam Renatę, dlaczego właściwie wybrała tak destrukcyjną metodę, dlaczego na przykład by zredukować napięcie nie zaczęła biegać lub uprawiać sportów walki albo brać zimny prysznic, dlaczego musiała się ranić?

– Nie wiem, sądzę, że chciałam się zniszczyć – mówi. – Nienawidziłam siebie. Nienawiść jest destrukcyjna. Jak nienawidzisz, nie myślisz o tym, żeby coś budować, tylko chcesz niszczyć. Dziecku trudno jest nienawidzić rodziców, bo przecież oni stanowią dla niego centrum świata. Całą nienawiść koncentruje więc na sobie. A przecież ja jako dziecko w zasadzie non stop przebywałam w przestrzeni, w której krążyły głównie złość, gniew, przerażenie, rozpacz i wstyd. Bardzo często czułam się winna i odpowiedzialna za sytuację w domu. Nie potrafiłam przecież zapobiec wybuchom konfliktów. Nie potrafiłam być wystarczająco dobra, by zasłużyć na miłość rodziców. Często czułam się jak najgorszy człowiek na świecie. Słaba, głupia, nic niewarta. Chyba gdzieś w środku mnie powstało przekonanie, że nie zasługuję na to, by żyć. Tyle że żyć chciałam i to powodowało wewnętrzny konflikt, który musiał znaleźć ujście. Cięcie było więc chyba też jakąś formą kary za to właśnie, że ośmielam się żyć.

Rany zadawane na przedramionach, udach, stopach można było ukryć pod ubraniem. Renata zaczęła więc chodzić tylko w bluzkach z długim rękawem. Nawet latem nie pozwalała sobie na założenie krótkich szortów czy minispódniczki, nie chodziła też na basen ani w inne miejsca, które wymagałyby odsłonięcia ciała. Nauczyła się kryć ze swoją przypadłością. Zadawanie sobie ran było jej sekretem, jej tajemnicą. Miała coś swojego, coś charakterystycznego, coś, co ją wyróżniało. Mimo że tylko ona wiedziała o swoim samookaleczaniu się, w pewnym sensie posiadanie tego sekretu dawało jej siłę.

– Na początku nie orientowałam się w tym, ale po jakimś czasie zauważyłam, że cięcie daje mi ulgę od bólu na dłużej – opowiada. – Bolało w momencie przecinania skóry, ale jakiś czas później przychodziło poczucie jakiegoś spokoju i zadowolenia. Czyli moc benefitów. Raz, że w momencie ranienia się fizycznie odrywałam się od tego, co dzieje się w mojej głowie i koncentrowałam wyłącznie na tej czynności, a dwa, że potem przychodziło jakieś poczucie mocy, jakiś rodzaj przyjemności. Dopiero wiele lat później, gdy trafiłam na terapię, uświadomiono mi, że to naturalna neurobiologiczna cecha naszego organizmu. Gdy ciało zostaje zranione, do naszego mózgu trafia informacja, że ten musi zacząć produkować endorfiny, by zmniejszyć cierpienie. I chyba właśnie to poczucie haju po cięciach sprawiło, że się od tego uzależniłam. Zaczęłam się ciąć częściej i głębiej. I co istotne, to było moje. Nikt o tym nie wiedział, nikt nie miał do tego dostępu. W końcu miałam coś swojego, coś w jakimś stopniu zakazanego, niedostępnego innym śmiertelnikom, więc i w jakiś sposób wyróżniającego mnie, co dawało pożywkę mojemu niskiemu poczuciu wartości. Z drugiej strony również te wszystkie blizny, które pozostawały na moim ciele, stawały się zapisem mojego wewnętrznego cierpienia. W pewnym sensie w ten sposób wyciągałam na wierzch to, co dla nikogo nie było widoczne i co łatwo dawało się zlekceważyć.

Renata wstydziła się swoich blizn, unikała wizyt u lekarzy, a gdy podrosła nie umawiała się na randki. Ale też gdy już dochodziło do sytuacji, kiedy musiała te blizny przed kimś odsłonić, czerpała pewien rodzaj satysfakcji z reakcji innych na nie. Gdy patrzyli z obrzydzeniem, czuła się niemal jak w domu, bo przecież to było tak podobne do spojrzeń rodziców. Gdy patrzyli z troską, czuła jakby jej bycie ofiarą w końcu stawało się uprawnione. Ktoś wreszcie mógł zauważyć, jak ona bardzo cierpi.

– W moim domu dzieci nie miały prawa do cierpienia – tłumaczy. – Moi rodzice wychodzili z założenia, że dzieci nie mogą mieć problemów, bo niby jakie? Za nic nie są odpowiedzialne, wszystko im trzeba zapewnić, a one tylko mają jakieś roszczenia. Dzieci to trochę takie pasożyty. Żerują na rodzicach, wysysając z nich wszystkie soki. I tylko chcą więcej i więcej. W moim domu dzieci się odpędzało, dzieci się tresowało i używało ich do zaspokajania różnych własnych potrzeb. Byliśmy z bratem non stop na celowniku, a jednak stale niewidzialni. Brat poszedł w ślady ojca, ja miałam swój sekretny nałóg. Każde z nas wybrało jakiś sposób ucieczki z tej koszmarnej rzeczywistości.

Pierwsze podejście do wychodzenia z nałogu samookaleczania się Renata przeszła w wieku 23 lat, gdy trafiła na oddział psychiatryczny po nieudanej próbie samobójczej.

– Byłam na trzecim roku studiów i nie chciało mi się żyć – wspomina. – Skoro i tak się cięłam, wybór metody zabicia się był oczywisty – wystarczyło zrobić to na nadgarstkach głębiej. Uratowała mnie koleżanka z akademika i tak trafiłam do psychiatryka. To nie był wypadek przy pracy, ja naprawdę chciałam przestać żyć. Samo cięcie się przestało mi już wystarczać, żeby postawić się do pionu. Nie przynosiło mi już takiego haju jak dawniej. Jakby spowszedniało. Jakby mój mózg to ranienie się uznał za normę i przestał na to specjalnie reagować. No i w ten sposób życie kompletnie straciło na atrakcyjności. Nie miałam się czego chwycić, wszystko stało się bezsensem.

W szpitalu Renata dużo się dowiedziała o zachowaniach autoagresywnych, miała też okazję rozpocząć terapię, dzięki której przyjrzała się sobie i motywom popychającym ją do takich zachowań. Dostała też leki antydepresyjne. I choć po leczeniu szpitalnym wyszła psychicznie wzmocniona i z wolą życia, to jeszcze nie potrafiła zrezygnować z samookaleczania się.

– Robiłam to rzadziej, zwłaszcza że poznałam chłopaka, w którym chyba się zakochałam i któremu zależało na tym, bym z tym skończyła – mówi. – Ograniczałam się więc i to bardzo. Jednak w chwilach dużego stresu (np. sesja, egzaminy) nie dawałam bez tego rady. On tego nie wytrzymał i w końcu odszedł. Uznał, że skoro nie jestem w stanie przestać się ciąć, choć wiem, jak bardzo go to przeraża i martwi, to znaczy, że go nie kocham. Może miał rację. Może nie potrafiłam kochać ani jego, ani nikogo innego. Może byłam na tyle egocentryczna i popieprzona, że w ogóle żadne związki nie są mi pisane. Po tym doświadczeniu postanowiłam się więcej nie wiązać. Żyjąc sama, przynajmniej mogłam się ciąć, kiedy mi się żywnie podoba.

Tyle że cięcie się nie dawało już Renacie takiej satysfakcji jak kiedyś. Stało się zachowaniem nałogowym i przeszło do tej fazy uzależnienia, która rodzi przymus pewnego działania, mimo osiągania dzięki temu względnie mało satysfakcjonujących korzyści. Być może dlatego po jakimś czasie od rozstania z chłopakiem Renata postanowiła poszukać pomocy.

– Mając 28 lat pomyślałam, że powinnam pójść na terapię DDA – opowiada. – Poszłam. Niestety, przeżywanie dziecięcych traum na nowo sprawiało, że cięłam się jeszcze bardziej. Nie skończyłam tej terapii, zaczęłam szukać czegoś innego. Spróbowałam terapii psychodynamicznej, a także TBP, ale cały czas nie mogłam przestać się ciąć. I nagle pewnego dnia w moim życiu pojawił się mój brat. Powiedział, że zaczął się leczyć i zapytał czy nie chciałabym z nim pójść na mityng AA. Zaskoczył mnie. Nie umiałam mu odmówić, więc poszłam.

Brat Renaty, uzależniony od alkoholu, po terapii rozpoczął w AA pracę na programie 12 kroków. Zafascynowany mityngami, wspólnotą i oddziaływaniem programu na jego życie, chciał się tym wszystkim podzielić z siostrą. Wiedział, że Renata od lat się tnie i że przybrało to formę uzależnienia.

– Słuchaj, ten program pomaga nie tylko takim jak ja – przekonywał siostrę. – Pracują na nim głównie alkoholicy, ale też narkomani, jedzenioholicy, hazardziści, DDA itp. Może i tobie by pomógł?

– Nie byłam przekonana – mówi Renata. – Poza tym z kim niby miałabym przez ten program przejść. Kto niby pracuje na takim programie z osobami samookaleczającymi się? Ale Bartek znalazł mi terapeutkę uzależnień, która stosuje to narzędzie w pracy z różnymi klientami, o różnych nałogach. Zdecydowałam się spróbować pracy z nią. Dopiero zaczynam, więc czy pomoże, nie wiem.

To z czego Renata obecnie się cieszy, to z odnowienia relacji z bratem, Bartkiem.

– Wcześniej każde z nas szło swoją destrukcyjną ścieżką, teraz paradoksalnie ta ścieżka nas połączyła – mówi. – W domu nie dało się tworzyć bratersko-siostrzanych relacji. Żyliśmy wszyscy pod jednym dachem, ale jakoś każdy osobno, każdy samotnie. A teraz jakbyśmy po latach dopiero się spotkali i poznawali. A to, że mamy podobny problem do rozwiązania, jakoś nas dodatkowo spaja. Mam nadzieję, że obojgu nam uda się znaleźć rozwiązanie. Ludzie jakoś wychodzą z nałogów, dlaczego nam ma się nie udać?

Warto przeczytać: Niewidoczni – rzecz o DDA

 

Strefa U

Scroll to Top