Rusz się! – czyli metoda na głoda (depresja a sport)

Dławią Cię lęki, natrętne myśli nie dają Ci spokoju, łapiesz „doła”, rzeczywistość Cię przygnębia i czujesz, jak ożywa w Tobie pragnienie sięgnięcia po używkę? Rusz się! Zmęcz maksymalnie ciało: poćwicz, pobiegaj, porąb drewno, skoś trawę, potańcz. Im bardziej ci się nie chce, tym bardziej to zrób.

 

Nikt, kto mnie zna, złamanego grosza by nie dał, gdyby powstawały zakłady o to, że kiedyś napiszę tekst pochwalny na cześć aktywności fizycznej. Teoretycznie potrafiłam się nawet zgodzić z tym, że ruch to zacna sprawa, ale w praktyce czułam do niego bezmiar antypatii.

Generalnie aktywność fizyczna, zwłaszcza w postaci rozmaitych sportów, kojarzyła mi się jednoznacznie – ze stratą czasu i energii. Po cholerę się męczyć, skoro można posiedzieć, poleżeć czy porobić inne przyjemne rzeczy, niewymagające jakiegoś nadprogramowego fizycznego wysiłku.

Z politowaniem patrzyłam na tych, co pocą się i wychodzą z siebie, byle tylko się poruszać. Biegają maratony, pędzą skoro świt na siłownię, by pakować, podrygują na parkietach, uganiają się za piłką, pedałują dziesiątki kilometrów na rowerach, zwijają się w chińskie s na jodze itp. Nie kumałam, po co oni to robią. Kto o zdrowych zmysłach może lubić się męczyć? – zachodziłam w głowę. – Czy nie przyjemniej jest posiedzieć sobie pod kocykiem w fotelu z książką niż zimą zapieprzać na narty?

A jednak to nie ci, na których tak z politowaniem patrzyłam, tylko ja – nieustannie siedząc w tym fotelu pod kocykiem – łapałam mega „doły” i nie radziłam sobie z natłokiem czarnych myśli, które produkowała moja głowa. Kto wie, być może gdybym wcześniej ruszyła się z tego fotela, nie wpadłabym w nałóg. Dziś wiem, że istnieje ścisła relacja między uzależnieniem i aktywnością fizyczną.

 

O co chodzi z tym ruszaniem się?

Rzecz w tym, że nikt mi nigdy logicznie nie wyjaśnił, po co właściwie ja mam się ruszać. No, fakt – mówiono, że dla zdrowia, ale póki człowiek młody i nie ma jeszcze jakichś bolesnych zwyrodnień, to mówienie mu, że coś jest dla zdrowia, jak on jest zdrowy i bez ruszania się, jakoś do niego nie przemawia. Poza tym gdyby komuś takiemu jak ja zależało szczególnie na zdrowiu, to by nie palił, nie pił i nie ćpał, a ja namiętnie tym wszystkim destrukcjom się oddawałam.

Życie bolało mnie psychicznie i emocjonalnie, więc myśl, że miałabym sobie dokładać do tego jeszcze fizyczny ból, wydawała mi się kuriozalna. Bo niby jak mogłoby to jakoś pomóc? Być może gdyby na pewnym etapie mojego życia, zanim je sobie permanentnie zamieniłam w koszmar, znalazł się ktoś, kto by mi wytłumaczył, że jak dowalę sobie ostro fizycznie, to mnie przestanie boleć psychicznie, może wówczas zainteresowałabym się tematem. Ale mnie tylko mówiono, że trzeba ćwiczyć: „bo na starość będę cierpieć” (nie brałam pod uwagę tego, że dożyję starości) albo „żeby ładnie wyglądać” (jak się nie chce żyć, to ma się wywalone na wyglądanie), albo „żeby się lepiej poczuć, bowiem ruch pobudza produkcję endorfin”. Ten ostatni argument jakoś by pewnie przemówił we wczesnej młodości, tyle że słyszałam go już wtedy, gdy wpadłam w picie i w ćpanie. A więc alternatywa – zajechać się fizycznie, żeby poczuć jakieś endorfinowe ćmienie vs. golnąć sobie kielicha lub wciągnąć kreskę i uzyskać ten efekt szybko, bez wysiłku i z nieporównywalnie bardziej satysfakcjonującym kopem, była trochę cienka.

Problem zrobił się wtedy, gdy koszty zażywania używek stały się zbyt duże, by dalej w ten sposób ratować się przed cierpieniem psychicznym. A gdy w związku z tym zmuszona byłam porzucić nałogi, w sumie zostałam z niczym. Terapie terapiami, ale łba sobie przecież nie urwę, a on nadal stanowił zagłębie niepokojących i uciążliwych myśli. Na przerobienie chorych schematów, na korekty toksycznych przekonań w procesie terapeutycznym potrzeba czasu, a chory łeb robił swoje i zatruwał mi życie. Czy naprawdę nie ma sposobu, żeby sobie jakoś ulżyć w tych mękach? – myślałam.

– Rusz się! – namawiała mnie znajoma, ale puszczałam te jej namowy mimo uszu.

– Ledwo mam siłę zwlec się z łóżka, a ty mi mówisz: „rusz się” – oburzałam się. – Chyba kompletnie nie wiesz, czym jest depresja. NIE MOGĘ! NIE CHCĘ! NIE MAM SIŁY! – wkurzałam się na nią.

Ale potem znajoma psycholożka, która odbyła staże w szpitalach psychiatrycznych w USA, opowiedziała mi, że tam standardową praktyką jest aktywizowanie fizyczne osób pogrążonych w depresji.

– Nawet ludzi w ciężkim stanie ubiera się w dresy i wyprowadza na spacery, „zmusza się” ich do ćwiczeń – mówiła. – To obowiązkowy punkt leczenia. Mózg musi się dotlenić, musi zacząć produkować odpowiednie hormony, a ruch temu sprzyja.

Nie ruszając się z kanapy, zaczęłam więcej czytać o mózgu. I w ten sposób dotarłam do informacji, której mi brakowało, czyli takiej, która uzasadniałaby niezbicie, że ruch jest niezbędny nie tylko dla zachowania zdrowia fizycznego, ale też i psychicznego. Ta informacja w największym skrócie brzmiała tak: „w naturze nie ma przyjemności bez cierpienia”. Trzeba przekonać mózg, że cierpisz, żeby on zaczął produkować hormony szczęścia. Cierpienie psychiczne dla mózgu się nie liczy, on musi dostać sygnał fizyczny z ciała, żeby dał ci wsparcie w postaci hormonalnego kopa.

Podniosłam więc zadek z kanapy, żeby to sprawdzić.

 

Od ćwiczeń też można się uzależnić

Dziś chyba już rozumiem tych, którzy w momencie, gdy porzucają nałóg, wpadają w obsesję aktywności fizycznej. Jeśli porządnie dasz sobie fizycznie w kość, możesz zyskać namiastkę narkotykowego haju. Dodatkowo mając poczucie, że to legalne i społecznie pochwalane, plus jeśli idą za tym sukcesy typu: tężyzna fizyczna, apetyczny wygląd i jakieś tam osobiste rekordy, to daje to na tyle zadowalającą składankę, by wsiąknąć w to na dobre.

Ja podniosłam się z kanapy (klękajcie narody!) i zaczęłam różne roboty fizyczne w domu i w ogrodzie. Osobiście chyba nie zniosłabym wygibasów dla wygibasów (nuda i bezsens szybko by mnie zdemotywowały), dlatego wzięłam się za aktywności remontowe i te związane z ogarnianiem ogrodu. Dorzuciłam też do tego jazdę na rowerze (czyli nie wszędzie wozić zadek samochodem, czasem też popedałować).

Nie powiem, że to polubiłam. Wysiłek fizyczny nie sprawia mi przyjemności. Ilość bluzgów, jakie w trakcie tychże wymuszonych aktywności z siebie wydaję, zakrawa o jakiś paragraf, ale mimo wszystko ruszam się.

W efekcie:

– mój umysł często nie ma siły na snucie rozmaitych toksycznych myśli czy generowanie nowych wyszukanych lęków (gdy próbuje, a fizycznie padam na pysk, wystarczy, że mu powiem: „Och, przymknij się, do diabła!” i o dziwo, przymyka się);

– czuję się silniejsza i sprawniejsza fizycznie, więc osłabia się moja skłonność do użalania się nad sobą i tkwienia w roli ofiary (gdy byłam kanapowym flakiem, wydawało mi się, że nic nie mogę, na nic nie mam siły, że jestem wyzuta z wszelkiej sprawczości, co oczywiście rzucało mi się na mózg; będąc silniejsza i sprawniejsza fizycznie bardziej wierzę, że sobie poradzę w różnych aspektach swojego życia);

– poprawiły się mój wygląd, sylwetka (choć wydawało mi się to bez znaczenia, jednak ma znaczenie; a jednak jestem próżna 😊);

– konieczne do wykonania prace w domu sukcesywnie są realizowane, co cieszy oko, napawa zdrową dumą i zdejmuje ciężar z barów (jeśli pomalujesz samodzielnie chatę, porąbiesz drewno na opał, skosisz trawę, zbijesz półki lub zrobisz budki dla ptaków, to nie dość, że odbudowujesz w sobie poczucie sprawczości, wiarę w swoje możliwości, to dodatkowo zaczynasz mieć wokół siebie estetyczną przestrzeń i porządek, co przynosi spokój i radość; nie patrzysz bezradnie na to, jak wszystko wokół ciebie niszczeje i się rozpada, ty to bierzesz w swoje ręce, naprawiasz, nie oglądając się na innych, a to daje moc);

– częściej miewam dobry humor (pewnie organizm zaczął produkować te „hajowe” substancje, choć myślę, że na ten dobry nastrój wpływa też wszystko to, co powyżej);

– coraz chętniej zabieram się do prac fizycznych (nie muszę się już do nich tak zmuszać jak kiedyś, im dalej w las, tym bardziej wchodzi mi to w krew i nie dyskutuję z tym; nawet jak strasznie mi się nie chce, po prostu łatwiej mi to „nie chce mi się” zbojkotować – „nie chcem, ale muszem” 😊).

 

Aktywność fizyczna panaceum na wszelkie zło?

Oczywiście bez przesady. Jak już tu z dziesięć razy powtarzałam: JA NAPRAWDĘ NIE LUBIĘ SIĘ RUSZAĆ, więc nie sądzę, że byłabym się w stanie od tego uzależnić. Ruszam się z rozsądku i by pomóc swojej psychice. Nadal wolę kocyk, fotel i książkę, ale gdybym mogła bez tragicznych konsekwencji pić i ćpać, to pewnie też bym wolała i oddawałabym się temu z rozkoszą. Ale jak to w życiu – jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Dziś widzę wiele zalet aplikowania sobie wysiłku fizycznego. Tych zalet jest na tyle dużo, a innych zdrowych alternatyw na tyle mało, że trzeźwe życie bez aktywności fizycznej wydaje się lipą. Przynajmniej w moim wypadku, gdzie całe życie opierało się na minimum wysiłku fizycznego, a maksimum umysłowego.

Obecnie wiem tyle, że od kiedy się ruszam, nie mam ostrych zjazdów depresyjnych. Radzę sobie całkiem nieźle z sytuacjami stresowymi, głodów prawie nie miewam, miewam za to mniej lęków.

Co istotne, a jeszcze chyba warte odnotowania tu, w owym ruszaniu się ważna jest regularność. Nie wystarczy dać sobie do wiwatu raz na miesiąc. Trzeba mieć ten znaczący wysiłek fizyczny co najmniej trzy razy w tygodniu. Mówiąc o znaczącym, mam na myśli męczący. Trzeba choć trochę się zmęczyć, wyjść poza granice komfortu (choć u mnie na początku tę granicę przekraczał nawet dłuższy spacer).

No i na koniec jeszcze jedno. Jako uzależnieni, zwłaszcza ci, którzy ruch lubią (nigdy tego nie zrozumiem!), powinniśmy uważać, by nie przeholować i jednej obsesji nie zamienić w drugą. Zapewne lepsze bieganie maratonów niż ćpanie, ale sportowa obsesyjność może równie mocno degradować ciało, relacje społeczne i w końcu też psyche, co obsesyjne „branie”. Żeby zatem summa summarum, jak stryjek, nie zmienić siekierki na kijek. Wysilajmy się, a owszem, ale mimo wszystko z umiarem.

 

Warto przeczytać: Czy joga może pomóc w wychodzeniu z uzależnień?

 

Aneta

 

Scroll to Top