Nie zawsze jest kolorowo…

Niektórym z nas wydaje się, że trzeźwość automatycznie zapewni im szczęście. Takie założenie jest niebezpieczne. Wpycha nas w paszczę zwodniczej iluzji. Kluczem do długotrwałej trzeźwości jest akceptacja tego, że w życiu nic nie jest na stałe i że sporo w nim także tego, co nieprzyjemne.

Matylda: W pijanym widzie wydawało mi się, że wszystko się ułoży, że jeszcze będę kimś, że pokonam wszystkie swoje lęki. Nie piję przeszło 14 lat, wciąż mam w sobie mnóstwo lęków, nie wszystko się układa i nie zrealizowałam dziecięcych marzeń. W pijanym widzie miałam nadzieję, lecz na trzeźwo jest ona naprawdę niewielka. Nie chce mi się pić. Wiem, że jeśli wypiję, będę czuła się jeszcze gorzej. Nie jestem też pewna, czy wystarczy mi sił, aby przestać i zaczynać wszystko jeszcze raz. Nie chce mi się.

Co więc mam zrobić, kiedy wszystko się sypie? Co mam zrobić, kiedy świat jawi mi się tylko w ciemnych barwach? Co mam zrobić z tym paraliżującym poczuciem bezradności i bezsilności? Otaczają mnie ludzie, którzy cierpią. Ludzie, którzy mają bardzo poważne problemy, a ja nie jestem w stanie im pomóc.

Czuję się coraz słabsza. Przypomina mi to stan, w jakim byłam tuż przed terapią zamkniętą. Słaba, zrezygnowana, upodlona i z resztką nadziei, że odwyk coś zmieni. Potrzebuję czegoś, czego mogłabym się uczepić, tak jak wtedy tego odwyku…

Duża Mi: Bywają momenty, gdy mam podobnie jak Ty, Matyldo. Kiedy wydaje mi się, że ani trzeźwość, ani lata terapii nic nie dały. Że znów zatoczyłam koło i wróciłam do stanu totalnej degrengolady i niezadowolenia z siebie oraz z życia. I choć aktualnie w takim stanie nie przychodzi mi na myśl, żeby się napić (a jednak jakaś różnica), to czuję się na tyle fatalnie i zniechęcona, że tracę wszelki impet do działania. Co wtedy?

Nic. Pozwalam sobie pomarudzić, że życie jest do bani. Czasem nawet na krótko poużalać się nad sobą i podpompować ego własną wrażliwością (jestem taka wrażliwa, więc świat tak mnie boli). Pozwalam sobie na akceptację nieakceptacji rzeczywistości. Cóż, prawdę mówiąc ta rzeczywistość jest popieprzona i świadomość tego, jak bardzo, jak wiele w niej cierpienia, sprawia, że chyba nigdy nie zostanę jej fanką, czyli w sumie nigdy jej nie zaakceptuję. Za to akceptuję tę swoją nieakceptację. Nie udaję, że mi się coś podoba, jak mi się nie podoba. Ale też nie łudzę się, że jak mi się coś nie podoba, to jak się bardzo postaram, mogę wszystko zmienić. Generalnie wychodzę z założenia, że zmienić mogę niewiele, ale zawsze mogę próbować. Z takim podejściem – czyli bez oczekiwania spektakularnych efektów własnych działań – nie muszę się szczególnie napinać i jest mniejsze ryzyko, że poczuję się rozczarowana, gdy z tej całej mojej roboty niezbyt dużo dobrego wyniknie.

W ramach rozwijania własnej trzeźwości nauczyłam się też, żeby nie porywać się z motyką na słońce – nie komplikować, nie zawracać Wisły kijem, nie silić się na coś, co mnie przerasta, raczej wybierać proste rozwiązania. Ale też, co najważniejsze, nie bawić się w zbawcę świata. Moją główną odpowiedzialnością jest odpowiedzialność za własne życie. Prawdopodobnie, gdybym miała dzieci, to odpowiedzialność ta rozkładałaby się także na nie, ale i tak w określonych granicach, zważywszy, że to jednak odrębne ode mnie istoty i tylko do pewnego momentu i w pewnym stopniu ode mnie zależne. Mogę wykazywać się empatią w relacjach z innymi, mogę się o nich troszczyć, ale nie jestem za nich odpowiedzialna. Wydaje mi się nawet, że branie za innych dorosłych odpowiedzialności to rodzaj pychy – że niby ja mogę więcej, więcej od nich wiem, więcej widzę. Często ten sposób działania sprawia, że inni tracą własną sprawczość i stają się kulą u nogi społeczeństwa, ale też i sami jako jednostki nie pałają szczęściem – wszak ono w dużej mierze staje się zależne od kondycji innych ludzi w ich otoczeniu.

Za dobrą praktykę uważam też ćwiczenie nieporównywania się z innymi. Zwykle porównujemy się z tymi, których uważamy w jakiejś mierze za lepszych od nas, a nie odwrotnie. Budzi to niepotrzebne emocje: zazdrość, zawiść, poczucie gorszości, wybrakowania, bycia niewystarczająco dobrym. Rozbudza chore ambicje. Wywołuje ślepotę na własne ograniczenia. Chcąc być tacy, jak inni, przestajemy pracować nad byciem sobą – nad najlepszą wersją nas samych. A gdy będziemy żyć życiem kogoś innego, nigdy nie będzie nam dane zaznać prawdziwego szczęścia. Nie będzie to przecież nasze szczęście.

Oczywiście mimo tych wszystkich „mądrości”, jakie wplotłam w swoje funkcjonowanie na tym świecie w ramach trzeźwienia, bywają okresy wpadania w czarną dziurę. Zwykle pojawiają się one bądź na skutek nawału nieprzyjaznych okoliczności zewnętrznych, bądź z powodu tego, że przegięłam w zaniedbywaniu siebie. Powraca depresja i bezsens. Problem w tym, że nawet jeśli wiem, że to kiedyś minie, to gdy jestem w czarnej dziurze, wydaje mi się, że nigdy się z niej nie wydostanę. Wówczas wiele z owych życiowych mądrości, dobrych na czas względnej równowagi, okazuje się psu na budę. W takich chwilach staram się korzystać z pomocy innych i nie waham się sięgnąć po leki. Jak jedne nie działają, to naciskam na lekarza, żeby się wysilił i pomyślał o jakiejś modyfikacji leczenia. Z praktyki wiem, że wielu lekarzy psychiatrów leci sztampą. Na depresję przepisują jakieś leki SSRI i koniec pieśni. Tyle że nie każda osoba z depresją potrzebuje zwyżki serotoniny. Nie każdy zyska na osadzeniu w „tu i teraz” (a ponoć to właśnie robi serotonina), niektórzy z tego „tu i teraz” muszą się ruszyć, a do tego potrzeba innych neuroprzekaźników. Przećwiczyłam to dość dobrze na sobie – przez lata leki z SSRI pozwalały mi znosić chujozę rzeczywistości, ale nie pozwalały mi z niej wyjść. Tak więc jeśli jakieś leczenie nie działa, warto szukać dla siebie innych rozwiązań.

Tak więc, Matyldo, jedyne, co mogę od siebie jeszcze dodać, to tyle, byś w końcu postawiła przede wszystkim na siebie. Byś zamiast o innych, w pierwszym odruchu, zadbała najpierw o siebie. Nie pomożesz innym, sama czując się do bani. Co robisz teraz, gdy jest ci tak źle? Z pomocy ilu osób korzystasz? Jak wiele energii poświęcasz na to, żeby w zdrowy sposób ułatwić i umilić sobie egzystencję? Czy aby nie oczekujesz od siebie zbyt wiele? Czy akceptujesz swoje ograniczenia? Czy wiesz, czego najbardziej teraz potrzebuje twój organizm i umiesz o to zadbać lub poprosić innych, by w tym zadbaniu o siebie ci pomogli? Czy pamiętasz, że cierpiąc z innymi, nie umniejszasz ich cierpienia, a jedynie dokładasz do niego własne? Piszesz, że nie zrealizowałaś dziecięcych marzeń – a czy to już faktycznie niemożliwe? Czy w ogóle te dziecięce marzenia są nadal aktualne? A może warto zrealizować chociaż te dorosłe? Marzysz w ogóle? A jeśli nie, to dlaczego? Z obawy przed niespełnieniem czy raczej przed zrobieniem sobie nadziei? Zobacz, ile jest pytań wymagających odpowiedzi. Wciąż zatem jest robota do wykonania. A to oznacza, że masz jakieś cele i jakiś sens, by dalej próbować. Byle bez spiny.

Warto przeczytać: Czym jest dla mnie modlitwa o pogodę ducha

Strefa U

PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top