Chyba mało który uzależniony nie doświadczył silnego przekonania, że z nałogiem poradzi sobie sam, że inni nie są mu do tego potrzebni. Wielu z nas potrafi latami w tym przekonaniu tkwić, odrzucając każdą pomocną dłoń wyciąganą w ich stronę. Przez to szansa na zdrowienie nieustannie ucieka nam sprzed nosa.
Przez lata żyłam w przekonaniu, że ludzie są mi potrzebni do szczęścia jak rybie rower. Jako introwertyczka i osoba z niezdrowym stylem przywiązania, określanym przez psychologów jako styl unikowy, stroniłam od ludzi. Ludzie z ich oczekiwaniami, hałaśliwością, rozmaitymi upierdliwościami charakteru byli dla mnie ciężarem. Kiedy tylko mogłam, izolowałam się od nich, uciekałam, bunkrowałam na wszelkie możliwe sposoby. Wyśmiewałam teorie mówiące o tym, że człowiek to istota społeczna i potrzebuje kontaktów międzyludzkich. Owszem uważałam, że w społeczeństwie ludzie są sobie nawzajem potrzebni, że każdy ma jakąś rolę do wypełnienia, pracę do wykonania, jakieś obowiązki, które złożone do kupy, pozwalają tej społecznej machinie funkcjonować, ale żeby tak potrzebować ludzi do pogadania, do zabawy, do życia na co dzień? O, nie! Jeśli mogłabym wybierać, pewnie wybrałabym życie na bezludnej wyspie.
Kiedy zaczęłam pić, uważałam, że piję głównie po to, żeby jakoś wytrzymać wśród ludzi. Choć z czasem i tak moją ulubioną formą alkoholizowania się było picie do lustra. Owe picie szybko stało się nałogiem. I gdy w końcu osiągnęłam stan, w którym bardzo pragnęłam już nie pić, tyle że przestać nie umiałam, musiałam przedsięwziąć jakieś środki, które by mogły temu zaradzić.
Myślę, że kilka lat zajęła mi decyzja, żeby poprosić kogoś o pomoc. Przez kilka lat walczyłam z myślą, że sama nie poradzę sobie z moim problemem. Ileż ja tych samodzielnych prób zerwania z nałogiem nie podjęłam! Ile się razy przy tym na sobie nie zawiodłam.
To było upokarzające, że sama nie mogę sobie dać rady? Przecież byłam ambitna, silna, niegłupia, wykształcona. Przez większość życia zabiegałam o niezależność i z większością wyzwań radziłam sobie sama, a tu nagle porażka za porażką. Setki razy na porannym kacu obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie tknę alkoholu, by już parę czy paręnaście godzin później bezceremonialnie łamać to postanowienie. Byłam jak wańka-wstańka, padałam i powstawałam, próbowałam i ponosiłam porażkę, cały czas wierząc, że dam radę, że nie potrzebuję do tego innych ludzi. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy musiałam się poddać.
Człowiek na receptę
Opcje trzeźwienia przerażały mnie – grupowa terapia zamknięta, wstąpienie do wspólnoty AA. Koszmar! Ludzie, wszędzie mnóstwo ludzi! Niestety nie miałam wyjścia. Samotnicze sposoby walki z nałogiem (w tym też terapia indywidualna) zawiodły. Musiałam wyjść do innych i skorzystać z ich pomocy. Musiałam przyznać, że nie jestem samowystarczalna. I tym samym musiałam też niemal całkowicie opuścić swoją dotychczasową strefę komfortu.
O ile jeszcze jakoś mogłam znieść fakt terapii grupowej, to już warunek, żeby regularnie chodzić na mityngi i angażować się w życie Wspólnoty był dla mnie niemal nie do przeskoczenia. Było to tym trudniejsze, że w jakiejkolwiek grupie bym się nie znalazła, od progu nastawiałam się do wszystkich jak do jeża. W myślach surowo ich oceniałam, krytykowałam, szukałam potwierdzenia na to, jakimi są baranami i doszukiwałam się dziury w całym we wszystkim, co mówią i robią.
Zdaję sobie sprawę, że byłam raczej ekstremalnym przypadkiem. W końcu zwykle ludzi jednak ciągnie do innych, zwykle rzadko kto lubi żyć samotnie, ja jednak ewidentnie od nich stroniłam. Mimo wszystko jednak zauważyłam, iż z wieloma uzależnionymi coś mnie łączy w tej antyludzkiej postawie, a mianowicie to charakterystyczne myślenie pt. „poradzę sobie sam”, „nie potrzebuję pomocy innych”. Zaskakujące dla mnie było to, jak wielu nałogowców, po pierwszym mityngu AA wychodziło z niego z mocnym przekonaniem: „to nie dla mnie”. Jak wiele osób na terapii grupowej przyznawało się do tego, że w sumie cały czas trudno im pozbyć się przeświadczenia, że jednak powinni sobie z nałogiem poradzić sami.
Na odwyku terapeuci niemal siłą musieli większość z nas wypychać na mityngi, przekonując nas, że kontakt z drugim człowiekiem, z drugim alkoholikiem jest najlepszą receptą na nasz problem. Tymczasem my gremialnie nie chcieliśmy przyjąć tego do wiadomości.
Dotychczas myślałam, że jestem wyjątkowa w tej mojej potrzebie bycia niezależną i samowystarczalną, a tu nagle odkrywam, że większość z trupy uzależnionych to cholerne indywidua, które nie chcą, by inni im mówili, jak mają żyć i cholerne snoby, przeświadczone o tym, że zawsze muszą mieć we wszystkim rację („racja ważniejsza niż relacje”).
WTF? – zaczęłam się zastanawiać, bo trochę nie w smak mi było, że w grupie tracę tę swoją antyspołeczną wyjątkowość.
Naprawdę sporo czasu mi zajęło zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego „samosiowanie” w procesie trzeźwienia to nie najlepsza opcja.
Lekarstwo z człowieka
Obserwując zarówno siebie, jak i innych towarzyszy niedoli, doszłam do wniosku, że uzależnionym osobowościom można przypisać pewne charakterystyczne cechy: egocentryczność, egoizm, pyszałkowatość, poczucie wyjątkowości/bycia Bogiem, pod którymi często ukrywa się niskie poczucie własnej wartości, tchórzostwo, nieuczciwość, nieakceptacja rzeczywistości, użalanie się nad sobą, skłonność do łapania uraz i do nadmiarowości, no i oczywiście kompletna nieumiejętność zarządzania emocjami.
Nietrudno sobie wyobrazić, że osobnik z takimi cechami będzie bardziej przechylał się na stronę antyspołeczną niż społeczną, raczej w stronę rywalizacji niż współpracy, indywidualizmu niż wspólnotowości. Jeśli będzie wchodził z innymi osobnikami w jakieś relacje, to raczej nie będą one szczególnie zdrowe, a częściej nawet będą miały znamiona toksyczności.
Przy takim zestawie cech ich posiadaczowi relacje z ludźmi raczej nie będą sprawiać satysfakcji. Używki oczywiście mogą przytłumiać dyskomfort z tymi relacjami związany, ale na trzeźwo dyskomfort ten może okazać się nie do zniesienia.
Dla mnie na trzeźwo kontakty z ludźmi były nie do zniesienia. Wywoływały niepokój, lęk, irytację, frustrację, złość. Przez większość swojego życia uważałam, że ludzie to zło, bo są moim największym źródłem cierpień. Niedziwne więc, że stroniłam od nich, a nawet chorobliwie ich unikałam. W końcu całą winę za to, jak się wśród ludzi czuję, przerzucałam na nich, sama kompletnie nie biorąc za to odpowiedzialności. Ta moja postawa stronienia od ludzi była w gruncie rzeczy pewnym, nieszczególnie zdrowym mechanizmem obronnym, służącym mi do ochrony siebie w sytuacji kompletnej nieumiejętności współżycia z innymi.
Gdy zabrałam się do wychodzenia z nałogu, odkryłam, że:
– w gruncie rzeczy kompletnie nie znam siebie,
– mam wypaczony obraz siebie i innych,
– zupełnie nie radzę sobie z emocjami,
– nie potrafię stawiać granic,
– mam cholernie zaburzone poczucie własnej wartości, autodestrukcyjnego krytyka wewnętrznego, który topi mnie w poczuciach wstydu, winy i w rozmaitych lękach,
– nie umiem zapanować nad natrętnymi myślami,
– praktycznie nie wychodzę ze stanu napięcia,
– nie mam kontaktu ze swoim ciałem,
– żyję w poczuciu chaosu oraz w lęku przed zmianą, starając się ogarniać rzeczywistość poprzez ciągłe kontrolowanie wszystkiego i wszystkich,
– trawi mnie potworny lęk przed odrzuceniem, z którym radzę sobie w ten sposób, że ubiegam innych w odrzucaniu lub po prostu nikomu nie pozwalam się do siebie zbliżyć.
Okazało się więc, że w gruncie rzeczy problem nie leży w świecie zewnętrznym, lecz we mnie i moim stosunku do świata.
I teraz konkluzja – jak do owych wniosków i zmiany perspektywy doszłam? No, przecież nie sama, lecz właśnie dzięki innym ludziom.
Gdy przebywałam sama ze swoją głową, kręciłam się jak „nie powiem co” w przeręblu. Nie było szans na poszerzenie perspektywy, na nowe doświadczenia, na przejrzenie się w lustrze innych osób, na weryfikację zgromadzonych w mojej mózgownicy rozmaitych prawd i kłamstw na temat rzeczywistości. Mój świat, moje pole widzenia były mocno ograniczone. Inni ludzie okazali się wręcz niezbędni do tego, bym mogła opuścić klaustrofobiczny przerębel.
Bez innych ludzi nie wyszłabym z nałogu. Nie udałoby mi się tylu rzeczy dostrzec i tak bardzo zmienić siebie oraz swojego spojrzenia na świat.
I choć ciągle nie jestem jakoś przesadnie towarzyską osobą, choć nadal lubię samotność, to jednak obecnie dbam o to, by się od ludzi nie izolować. Co ciekawe, z roku na rok zauważam, że relacje z ludźmi coraz mniej mnie stresują. Ponieważ potrafię w nich lepiej zadbać o siebie, ponieważ lepiej siebie znam i rozumiem, mam też więc także większe zrozumienie dla zachowań innych. Ludzie nie są już dla mnie tak przerażający i zagrażający jak wcześniej. Nie muszę od nich uciekać np. w alkohol czy się w ich towarzystwie znieczulać, żeby owe towarzystwo znieść. Dziś potrafię odwrócić się na pięcie i odejść, gdy coś w kontakcie z innymi mi nie pasuje, umiem też o tym rozmawiać, mówić „nie” i nieco lepiej komunikować swoje potrzeby, ba! – ja te potrzeby zauważam, zamiast oczekiwać, że ktoś się ich domyśli, a jeśli nie, to strzelać focha i łapać urazę.
Myślę, że wraz z początkiem trzeźwienia rozpoczęła się moja wielka praca nad sobą, aczkolwiek jej efektywność wynika nie z „samosiowania”, lecz właśnie z pracy w kontakcie z drugim człowiekiem. To, co już osiągnęłam i to, kim dziś jestem, nie zawdzięczam samej sobie. Nie osiągałam tego w wyizolowanym otoczeniu, lecz w rozmaitych sytuacjach społecznych, w relacjach z innymi ludźmi.
Zatem odpowiedź na tytułowe pytanie: „Po co mi do trzeźwienia drugi człowiek?”, brzmi: „Bo bez drugiego człowieka nie da się odkryć drogi do samego siebie”. W tym sensie z pewnością jesteśmy więc istotami społecznymi.
Może zainteresuje Cię: Idź na mityng!
Jagoda
PS
Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy: