„Czy zdajesz sobie sprawę, jak dużą częścią mnie jest mrok?” – pyta ojca, Jana Peszka jego córka, Maria. „Ale przecież nie jesteśmy rodziną patologiczną” – dziwi się ojciec. – „Przecież u nas było w chuj dużo miłości” – przyznaje córka. – „Dla mnie jednak dzieciństwo to jest przede wszystkim czas mroku”.
Jestem świeżo po lekturze „Naku*wiam zen” Marii Peszek i pływam w stanie emocjonalnego dyskomfortu. Coś mnie w tej książce uwiera i nie do końca wiem co.
Jest to rozmowa, a właściwie zapis wielu intymnych rozmów dorosłej córki z wiekowym już ojcem, który właśnie otarł się o śmierć, przeszedłszy zawał serca. Odbyły się one na przestrzeni lat 2017–2019 i ułożyły w pewną opowieść o życiu, relacjach, rodzinie.
Jako DDA niejednokrotnie wyobrażałam sobie, że odbywam taką rozmowę z moimi rodzicami, choć nigdy do niej nie doszło i wiem, że nie byłaby ona możliwa na takim poziomie szczerości, intymności i obopólnego szacunku, jaki osiągnęli Peszkowie.
W swojej głowie wiele zawsze oczekiwałam po tym wyobrażonym spotkaniu z rodzicem. Poniekąd te moje oczekiwania pokrywają się z oczekiwaniami Marii. Ale choć jej rozmowa z ojcem się urzeczywistnia, Maria zdaje się nie do końca być nią usatysfakcjonowana.
Zawsze wydawało mi się, że taka rozmowa wiele by zmieniła, że pozwoliłaby mi pogodzić się z przeszłością, wybaczyć krzywdy, pozbyć się uraz. Że otrzymałabym odpowiedzi na wiele moich pytań. Lub chociaż dowiedziałabym się, skąd we mnie taka wielka wewnętrzna pustka, której niczym nie udaje mi się zapełnić w dorosłym życiu. Może po takiej głębokiej rozmowie ta dziura w końcu przestałaby ziać – myślałam. Tymczasem rozmowa Marii z ojcem wydaje się grzebać te nadzieje.
Ale te pogrzebane nadzieje to niejedyny powód mojego poczucia dyskomfortu po lekturze. Najbardziej chyba niepokoi mnie przeczucie, że ta rozmowa tylko z pozoru jest szczera i autentyczna. Że w gruncie rzeczy to mistrzowsko odegrana sztuka, tyle że stojący na scenie aktorzy nie są świadomi bycia kukiełkami, pociąganymi za sznurki przez mechanizm iluzji i zaprzeczeń. Mamy więc z wierzchu ojca z córką, ale pod spodem uzależnionego i DDA/DDD.
Ambiwalencja
Na początku był we mnie zachwyt i zazdrość, że można tak rozmawiać, że może tak rozmawiać dziecko (choć już dorosłe) z rodzicem. Bezpruderyjnie, na każdy temat, bez ściemy. I że jest tak mądrze, i tak na luzie, że rozmawiają o tym, co ważne i o tym, co błahe. O życiu i śmierci, o pierdach i trawieniu, cnotach i niecnotach, miłości i rozpaczy, blaskach i cieniach, sukcesach i porażkach. Z przyjemnością zapadałam się w te ich spotkanie i z przyjemnością z nimi płynęłam.
A jednak im dłużej płynęłam, tym coraz mocniej coś zaczynało mnie drażnić i mi przeszkadzać. Brzęczało to, dobijało się, aż się dobiło. A wtedy dotarło do mnie, że oto wdepnęłam w intelektualne ćpanie tych dwojga i że niechybnie obudzę się po nim na kacu. Ta intelektualna otoczka, która towarzyszy rozmowie Peszków, według mnie stanowi znakomitą zasłonę dymną dla tego, co kotłuje się pod powierzchnią. A kotłuje się niemało.
Maria zaczyna nagrywać rozmowy z ojcem, gdy on ociera się o śmierć, a ona sama znajduje się na życiowym zakręcie i w głębokim egzystencjalnym kryzysie. Ma nadzieję, że ojciec pomoże jej znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd w niej od zawsze tyle mroku. Ma nadzieję, że ojciec zdoła ten jej mrok rozjaśnić, gdyż sam wydaje się postacią rzucającą blask. W ogóle cała rodzina Marii zdaje się jaśnieć. Rodzice inteligentni, z otwartymi umysłami, wrażliwi, niestosujący przemocy, wspierający, z talentami, jak zatem możliwe – zastanawia się Maria – że „dla mnie dzieciństwo to jest przede wszystkim czas mroku. Strachu. I brzucha spiętego” i że w dorosłości wcale nie jest lepiej. Maria czuje się inna: nieprzystawalna, zdystansowana, nieufna, zbuntowana. Nosi w sobie jakąś tęsknotę, tylko w zasadzie nie wie za czym.
„Skąd to się wzięło? Co ze mną jest nie tak?” – wydaje się pytać.
Ta odmienność dokucza Marii tym bardziej, że Jan jawi się być jej przeciwieństwem. Radosny, optymista, wierzy, że w każdym człowieku jest dobro i że ono w ostatecznym rozrachunku zwycięży nad nieprawością. A przecież jego dzieciństwo było zgoła inne, zdecydowanie mniej sielankowe niż jego córki. Ojciec Jana był zimny jak lód, nieprzystępny, przemocowy, bez kontaktu. Potrafił zlać syna do krwi i zamknąć na noc w ciasnej piwnicy pełnej szczurów. Potrafił tygodniami karać go milczeniem za jego dziecięce przewinienia. Tymczasem w Janie jakby nie było nawet cienia żalu do taty. Jan – jeśli do kogokolwiek ma żal – to ewentualnie do siebie, że przed śmiercią ojca nie zdążył z nim zadzierzgnąć czulszej relacji.
Ta w sumie bohaterska kondycja Jana zdaje się Marię jeszcze bardziej przygnębiać. Bo przecież ojciec miał dużo gorsze początki, a jakimś cudem jest taki pozytywny, taki przez wszystkich lubiany i doceniany, a Maria co? Wychowywała się w pieleszach i jeszcze marudzi, i jest tak mało przystosowana, i zdaje się nie radzić sobie w życiu tak dobrze, jak jej tato. Więc co z tą Marią, do cholery, jest? O co jej chodzi?
Potem dowiadujemy się, że gdy Maria była dzieckiem, Jan miał poważne problemy z alkoholem (słowo „alkoholik” w całej książce nigdy jednak nie pada, bo Jan sra na wszelkie etykiety i nie pozwoli się zaszufladkować, a Maria na to się nie odważy, by go nie ranić). Dowiadujemy się, że ojca wiecznie w domu nie było, że swoje nieobecności próbował wynagradzać dzieciom drogimi prezentami, przywożonymi z artystycznych podróży po świecie, że w sumie przez większość życia był zajęty sobą i swoją pracą, i że jak już ograniczył pijaństwo, to zamienił je na pracoholizm. Dowiadujemy się też, że dom Peszków był domem otwartym, tętnił życiem. Że pełno przez niego przewijało się rozmaitych postaci, myśli, idei, emocji. Że po domu chodziło się nago, bo przecież nic nie mogło krępować artystycznej wolności, że dzieci dopuszczano nieskrępowanie do życia dorosłych i w zasadzie w ogóle niewiele przed nimi ukrywano. Teoretycznie był to więc dom radosny, energetyczny, ciekawy, wartościowy, rozwojowy. Tak przynajmniej jawił się on z perspektywy Jana.
Przecież u nas było w chuj dużo miłości – przyznaje Maria. – Ty i mama bardzo mnie kochaliście… – dodaje. – … a mimo to nie byliście w stanie sprawić, żebym czuła się bezpieczna. Dla mnie dzieciństwo to jest, tylko proszę, niech cię to nie rani… To jest jednak przede wszystkim czas mroku. Strachu i brzucha spiętego. Ten mrok był rozświetlany nieprawdopodobnymi, spektakularnymi, bajecznie pięknymi fajerwerkami. Ale w tym najwcześniejszym czasie było dużo cierpienia, z którym sobie nijak nie mogłam poradzić, no bo dziecko nie jest w stanie sobie poradzić. Bo sobie jeszcze wymyśliło, że uratuje rodziców, że ich ochroni. I że wszystkiemu sprosta. A to są rzeczy niemożliwe. To jest ponad siły. A więc w temacie dzieci mam spokój. Bo ja w pewnym sensie już je miałam. Was. I teraz muszę odpocząć – tłumaczy swoją rezygnację z macierzyństwa córka Jana.
Ale kiedy Maria próbuje te wszystkie ważne dla niej rzeczy ojcu zakomunikować, ten zdaje się tego nie słyszeć, a przynajmniej nie chce usłyszeć ich do końca. „No, przecież przeszłości nie zmienimy. Każdy może być tylko takim rodzicem, jakim potrafi” – wymyka się tematowi Jan, ochoczo zastępując go rozważaniami o sztuce, o wartościach artystycznych, o kołtuniarskim polskim narodzie czy o parszywej czarnej zarazie – katolicyzmie.
I Maria podąża za tym uciekającym ojcem. „Tak, tak nie można przecież mieć pretensji do przeszłości” – zdaje się przyznawać mu rację. – „Tak, tak nie można mieć pretensji do rodziców. To głupie, niedorzeczne”. „Tak, tak lepiej porozmawiajmy o tym, jakim jesteś doskonałym artystą i jaką ja jestem artystką niedocenianą i nierozumianą przez świat”.
Tak oto, ojciec z córką po uszy tkwiąc w Krainie Czarów, uprawiają grę w uciekającego białego króliczka i goniącą go Alicję.
Bariery
Podobnie jak Peszkowie – jako DDA/DDD – uważam, że nieustanne rozdrapywanie przeszłości nie ma sensu. Podobnie jak nie ma sensu oskarżanie rodziców o to, że poranili, że nie kochali, że kochali nie tak, jak powinni itd. Przeszłości się nie zmieni, można jedynie zrobić coś z tym, w co nas ta przeszłość wyposażyła. Wykorzystać zasoby, zaakceptować braki.
Ale…
Według mnie istotne jest jednak, by spojrzeć na przeszłość bez ściemy. Nazwać w niej różne rzeczy po imieniu. Nie udawać, że coś się nie zadziało lub że coś, co się zadziało, nie ma znaczenia, tylko dlatego, że nie można już nic z tym zrobić. Mówienie: „co było, a nie jest nie pisze się w rejestr” albo „oj tam, oj tam, było minęło” zwłaszcza przez tę ze stron, po której w przeszłości leżała odpowiedzialność za pewne procesy, to lekceważenie i próba unieważnienia tego, co było ważne i co wpłynęło na losy innych.
Świat dziecka jest zero-jedynkowy. DDA i DDD, choć są dorośli, często potrzebują zero-jedynkowych rozstrzygnięć – nazwania rzeczy po imieniu (dobre – złe, winny – niewinny, właściwe – niewłaściwe), żeby gdzieś na poziomie tego zranionego, straumatyzowanego, zagubionego dziecka ta przeszłość mogła się domknąć. Przeszłość nieustannie rozmydlana, relatywizowana, usprawiedliwiana (tylko po to, by nie dało się nikogo i niczego osądzić), będzie ciągle wracać z pytaniami i niewiadomymi, i rozdarciem, i chaosem, i niepewnością, i lękiem. Będzie się odzywać z siłą przymusu: mrokiem, pustką, brakiem, raną. Człowiek cały czas będzie dobijał się do tej przeszłości lub przed nią uciekał, ale nigdy się od niej naprawdę nie uwolni.
Jan Peszek twierdzi, że żyć trzeba tu i teraz, że liczy się tylko teraźniejszość i że on właśnie tak stara się żyć. Hedonistycznie, pełną piersią, ekstatycznie. Mówi córce, że nie warto rozpamiętywać przeszłości i że każdy dorosły człowiek musi sam sobie poradzić ze swoimi demonami. On sobie radzi poprzez pracę, aktorstwo i Maria musi znaleźć coś swojego – jakąś własną sublimację.
I jak zwykle u Peszka na pierwszy rzut oka wygląda to sensownie. Ale jakby się tak przyjrzeć z bliska, to Janowe życie jawi się raczej jako dobrze zagrane przedstawienie dla jednego widza – samego siebie. Jan całe życie goni, by broń Boże ani na chwilę się nie zatrzymać. Gdy w jego życiu pojawił się czas, że zatrzymać się musiał, popadł w alkoholizm. Więc Jan się nie zatrzymuje, przemykając zaledwie przez życie innych, w tym swojej córki. Nie dziwi więc, że na początku książki Jan powątpiewa, czy on w ogóle potrafi kochać.
Przed czym Jan tak ucieka?
Prawdopodobnie przed tym, czemu czoła próbuje stawić Maria – przed zrodzonym w przeszłości mrokiem. Może gdyby Jan się zatrzymał i zechciał spotkać się z tym swoim cieniem, wówczas miałby też szansę spotkać się z Marią. Najpierw musiałby jednak przyznać, że jego jasność jest fasadą. Taka jasność nie rozjaśnia mroku, tylko od mroku oddziela. Dla samego oddzielonego (Jana) to może mieć wartość (ochrona przed pochłonięciem przez mrok), ale też stanowi barierę z tym i tymi, którzy zostają po drugiej stronie (patrz: Maria, która tam tkwi i potrzebuje wsparcia, by się z mroku wydostać). Jan za ścianą, po stronie jasności nie jest w stanie prawdziwie spotkać się z córką. Samej zaś Marii z tego mroku też może być trudno się wydostać, bo jeśli perspektywą jest ta fasadowa jasność jej ojca, to czy w ogóle jest gdzie iść.
No i bęc
Jak widać z mojego intelektualnego naćpania niewiele wynika. Można tak długo, a życie toczy się obok. Podsumowując, „Naku*wiam zen” z perspektywy DDA/DDD to ciekawa, ale i dość wku*wiająca lektura. Potwierdza tylko przypuszczenie wielu z nas, że życie to teatr specjalizujący się w wystawianiu antycznych tragedii. Przeszłość ciągnie się za nami, jak gil z nosa. Albo przed nią uciekamy, albo z niej nigdy nie wychodzimy. No i jeszcze, że prawda nie istnieje, jest tylko gówno prawda. I że czasem nie ma nic trudniejszego niż spotkanie się z drugim człowiekiem. A może nawet w ogóle to niemożliwe?
Po książce Peszek mam wrażenie, że nie tylko Maria, ale i cała ludzkość stoi na jakimś egzystencjalnym zakręcie. To, co wspólne dla DDA/DDA z różnych pokoleń, to traumatyzujące dzieciństwo, ale na przestrzeni tych pokoleń zmieniło się radzenie sobie DDA/DDD z przeszłością. Starsze pokolenia (pokolenie Jana) ratowały się ucieczką, oddzieleniem, zaprzeczeniem, nowe (Maria), bogatsze o wiedzę psychologiczną, próbują się z nią zmierzyć bardziej bezpośrednio, ale i one często nie odnoszą na tym polu spektakularnych sukcesów.
Być może w następnych pokoleniach, w których pojawi się więcej bezdzietnych Maryjek i w których będzie więcej świadomego rodzicielstwa, najlepszą receptą okaże się nieprodukowanie tak wielu kolejnych DDA/DDD.
Laura
Maria Peszek „Na ku*wiam zen”, Wydawnictwo Marginesy 2022
PS
Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy: