Rozstanie z jedną obsesją często skutkuje tym, że zaraz popadamy w inną. Przestajesz palić, zaczynasz się obżerać. Przestajesz ćpać, zaczynasz pić. Przestajesz pić, wpadasz w pracoholizm, seksoholizm czy inne „holizmy”. O co w tym chodzi? Dlaczego tak się dzieje?
– Kiedy przestałam pić, wpadłam w wir ogarniania rzeczywistości – opowiada Patrycja. – Zaczęłam intensywnie uprawiać bieganie, oddawałam się w 100 proc. moim obowiązkom zawodowym i jeszcze starałam się być idealną partnerką i matką. Tak, jakbym próbowała pokazać, że teraz mogę odrobić zmarnowane lata, mogę udowodnić, na ile mnie stać, że można mi zaufać, można na mnie liczyć, bo przecież wcześniej w tym wszystkim nawalałam. Tak bardzo próbowałam być perfekcyjna, żeby nikt nie mógł mi niczego zarzucić, że prawie doprowadziłam się tym do zapicia. Byłam przemęczona, przebodźcowana, zestresowana i w końcu zaczęłam myśleć o uldze, a więc i o starym znajomym – alkoholu. I wtedy się ocknęłam. Zatrzymałam, popatrzyłam na siebie i zobaczyłam, jak obsesyjny charakter ma ta moja trzeźwość. Trochę mnie to załamało. Pomyślałam: „Czy ja naprawdę nie mogę żyć normalnie? Czy wszystko musi u mnie iść w jakieś ekstremum?”.
– Rzuciłam picie, ćpanie i palenie. Jeśli więc chodzi o substancje, byłam czysta. Ale za to zaczęłam obsesyjnie szukać miłości – mówi Renata. – Pakowałam się w rozmaite toksyczne relacje, seksualne przygody, po których miałam „moralniaki”, ale powtarzałam: „Przecież nie ma nic złego w tym, że chcę, żeby ktoś mnie przytulił, pokochał. Przecież to naturalna, ludzka potrzeba” lub „Przecież muszę coś mieć z życia. Nie można z wszystkiego zrezygnować, pozbawić się wszelkich przyjemności”. Ale te związki i seksprzygody mnie rozczarowywały. Rzecz w tym, że ja ich chciałam tak bardzo, że byłam ślepa na wszystko inne. Tworzyłam sobie iluzje na temat mężczyzn, z którymi się spotykałam, nie dostrzegałam ich wad, nie zważałam na swoje potrzeby, leciałam tylko za tym przemożnym chceniem czegoś, co wypełniłoby mi pustkę, jaką odczuwałam gdzieś w głębi siebie. No i to chcenie musiało być zaspokojone natychmiast. Nie potrafiłam czekać, nie potrafiłam pobyć z tym wewnętrznym dyskomfortem. To było tak samo silne, jak kiedyś głód alkoholu, narkotyków czy fajek.
– Nawet nie zauważyłem jak płynnie wymieniłem ćpanie na hazard – wspomina Roman. – Pamiętam jedynie, że kiedy wyszedłem z narkotyków, w mojej głowie zrodziła się idea, że teraz to ja zawojuję świat, taki ze mnie gieroj. Przehulałem tyle kasy na ćpanie, że teraz postanowiłem sobie to odbić. Oczywiście niekoniecznie pomału, uczciwą pracą, ale właśnie szybko i cwanie. Zacząłem grać, obstawiać wyniki rozgrywek sportowych. I całkowicie w tym utonąłem. Mój chory łeb znalazł nową pożywkę, stare schematy i mechanizmy iluzji odżyły.
– Wcześniej nie było mnie w domu, bo piłem, potem nie było mnie w domu, bo pracowałem – opowiada Zenon. – Żona zwracała mi uwagę, że wymieniłem jedną obsesję na drugą, ale ja jej nie słuchałem. Uważałem, że to w niej jest problem, że po prostu nie da jej się dogodzić: „Jak piłem – źle, jak nie piję – też źle” – zbywałem jej gadanie. Tyle że ja faktycznie prawie nie wychodziłem z pracy. Prowadziłem własną firmę budowlaną i przyjmowałem niemal każde zlecenie. Dobrze nam szło, ale ja chciałem więcej i więcej. Nigdy nie było mi dość, nigdy nie postrzegałem, że czegoś jest za dużo albo że może już wystarczy, że jest dostatecznie dobrze. Aż pewnego dnia skończyło się to zawałem. Żona już nawet tego nie skomentowała, nie chciało się jej. Postawiła jednak ultimatum – albo coś zmienię w swoim życiu, albo odchodzi.
– Mnie podłamało to, że po rzuceniu palenia rzuciłem się na żarcie, jak koń na owies – wyznaje Marcin. – W ciągu ośmiu miesięcy przytyłem 20 kg. 20 kg! Koszmar! Naprawdę zacząłem nawet myśleć, żeby wrócić do palenia, bo rosłem w oczach i nie mogłem się opanować, ciągle coś podjadałem lub opychałem się po kokardę, że aż musiałem popuszczać pasek spodni. Ciągnęło mnie do słodyczy, ciągnęło do fast foodów. Ale ciągle też tłumaczyłem sobie: „Rzuciłeś palenie, należy ci się” albo „Palić nie musisz, ale jeść trzeba”. Gdy któregoś dnia stanąłem na wadze i ta przekroczyła 110 kg, przeraziłem się. Ważyłem jakieś 30 kg za dużo. Moje jedzenie miało podobnie obsesyjną formę jak palenie. Wcześniej paliłem niemal dwie paczki dziennie, a teraz non stop pakowałem sobie coś do ust. Uznałem, że jest w tym coś chorego, dlatego zamiast do dietetyka, poszedłem do psychologa.
Na dopaminowym głodzie
Uzależniamy się od tego, co daje nam przyjemność, co powoduje, że osiągamy pewien emocjonalny haj. Na poziomie biologicznym „używka” sprawia, że w naszym układzie nerwowym uwalnia się więcej dopaminy, związku odpowiedzialnego za działanie tzw. systemu nagrody. Gdy poziom dopaminy wzrasta, odczuwamy przyjemność, zalewa nas fala euforii. Dla jednego ta euforia będzie się wiązała z nieodczuwaniem bólu, dla innego z poczuciem mocy, ekscytacją, fizycznym i psychicznym rozluźnieniem. Tak czy inaczej dopaminowy haj wywołany sztucznie, przez rozmaite chemiczne substancje, jest tak intensywny, że trudno go osiągnąć naturalnie, choć niektóre czynności/zdarzenia, np. wielka wygrana, zakupowe szaleństwo, jedzenie czy np. sporty ekstremalne, potrafią dać podobnego kopa. Odkrywając sposób na doznawanie przyjemności, wielu z nas wchodzi w to jak w masło. Pragniemy, by tę przyjemność zatrzymać, by ona trwała jak najdłużej, najlepiej nieustannie. Niestety nasz organizm dość szybko adaptuje się do takich zakłóceń równowagi, uczy się i zaczyna przeciwdziałać hajowi. Nasze stany euforii trwają coraz krócej, żeby osiągnąć pożądany efekt, musimy zwiększać siłę bodźca (ilość/moc aplikowanej używki) i nawet nie zauważamy, kiedy przestajemy zabiegać o przyjemność, a zaczynamy walczyć o nieodczuwanie nieprzyjemności.
Gdy wychodzimy z nałogu, jesteśmy na dopaminowym głodzie. Nasz organizm potrzebuje czasu, żeby wyregulować się i osiągnąć stan homeostazy. U niektórych uzależnionych układ nerwowy jest jednak tak bardzo rozregulowany, że bardzo długo nie są w stanie odczuwać przyjemności z czegokolwiek „normalnego”. Tak przywykli do silnych bodźców, że to, co „normalne”, zwyczajne jest dla nich jakimś nieznaczącym, w zasadzie prawie niezauważalnym głaskiem. To tak, jakby komuś, kto biega ultramaratony kazać się zadowolić przebieżką na dystansie 100 czy 200 metrów. Taki uzależniony niejako zostaje pozbawiony źródła nagrody. Niedziwne więc, że szuka jakichś zastępników – na tyle silnych bodźców, które pozwolą mu doświadczyć pewnej dozy przyjemności.
Dlatego tak wielu z nas z jednego nałogu wpada w drugi; zazwyczaj nie mniej destrukcyjny niż pierwszy. Musi być mocno, musi być ekstremalnie, żebyśmy coś w ogóle poczuli. Szukamy silnych emocji, silnych wrażeń, silnych doznań.
Popadamy w kolejne uzależnienia, bo trudno nam wytrwać w stanie przejściowym (który może trwać dość długo, u niektórych nawet kilka lat), do czasu, aż nasz organizm ustabilizuje się. Poza tym pamięć haju, jakiego doznawaliśmy w sztuczny sposób, sprawia, że „normalność”, czyli to, w jaki sposób odczuwamy przyjemność bez używek, dla wielu z nas jest zwyczajnie mocno rozczarowująca. Wielu nie potrafi pogodzić się z tą stratą, wielu tak za tym hajem tęskni, że albo wraca do starego nałogu, albo szuka czegoś zastępczego.
Więcej o uzależnionym mózgu przeczytasz w tekście: Dlaczego się uzależniamy?
Osobowość uzależniona
Amerykański psycholog Lee Jampolsky ma na temat uzależniania się inne ciekawe spostrzeżenia. Jampolsky twierdzi, że większość ludzi jest mniej lub bardziej od czegoś uzależniona: od używek, od telewizji, od seksu, od rodziny, od pracy, od pozycji społecznej, od obrazu własnej osoby. Lgniemy do tego, z czym nam jest przyjemnie, co daje nam pewną gratyfikację, co zaspokaja jakieś nasze chcenia/potrzeby. Rzecz w tym, że pewne „używki” działają mniej, a inne bardziej destrukcyjnie na nasze zdrowie czy funkcjonowanie społeczne.
Jeśli wyjdziemy z obsesji picia i wpadniemy np. w obsesję biegania, choć i jedno, i drugie ma znamiona obsesji, jednak bieganie wydaje się mniej destrukcyjne zdrowotnie i społecznie niż picie. Jeśli przestajemy zażywać narkotyki, ale zaczynamy palić papierosy, to choć i jedno, i drugie uznaje się za uzależnienie, to mimo wszystko palenie tytoniu nie zmienia świadomości i tak szybko nie rujnuje nam życia jak nałóg narkotykowy.
Jeżeli więc uznać, że większość z nas nie jest wolna, że większość z nas tkwi w szponach jakiegoś uzależnienia, to trzeba by raczej dążyć do tego, by były to uzależnienia mniej inwazyjne, mniej niszczące dla nas i naszego otoczenia, słowem – zdrowsze.
Ale Jampolsky mówi jeszcze o jednej ważnej cesze uzależnionej osobowości, a mianowicie, że „chce ona za bardzo”. To tak jak w tym dowcipie o facecie, który przychodzi do apteki i pyta:
– Czy są pigułki na chciwość?
– Są – odpowiada aptekarz.
– To poproszę… WSZYSTKIE!!!
Potrzeby vs. chętki
Według Jampolsky’ego osobowość uzależniona jest niejako opętana chceniem. Chce wszystkiego bardzo, nadmiarowo i nie jest w stanie czekać na gratyfikację, chce jej natychmiast. Niedziwne, że o osobowości uzależnionej jako o dość powszechnym zjawisku mowa współcześnie w kontekście zachodniej kultury, nastawionej na komfort i szybkie zaspokajanie potrzeb, przy czym wiele tych potrzeb sztucznie generującej. Żyjąc w czasach, które specjalizują się w minimalizacji dyskomfortu i w sposobach na dostarczanie nam rozmaitej maści przyjemności, źle znosimy nawet najmniejsze oznaki „niefajności” w naszym życiu. Jednocześnie mamy dostęp do rozlicznych poprawiaczy nastroju. Podobnie jak w przypadku haju dopaminowego, kiedy po pewnym czasie nasz organizm adaptuje się do sytuacji i nie wystarcza mu jedno piwo, by odczuł jakiekolwiek przyjemne działanie, tak i w przypadku innych dostępnych powszechnie „uszczęśliwiaczy”, organizm szybko chce ich więcej i więcej. Więcej miłości, więcej seksu, więcej jedzenia, uznania, sławy, pieniędzy, wiedzy, informacji, gadżetów, przygód itd. Nawet nie zauważamy, kiedy zaczynamy być chorzy na chciwość, bo tak właściwie można zdiagnozować współczesną osobowość uzależnioną.
I jak to w każdym uzależnieniu bywa, to chorobliwe chcenie nie daje nam szczęścia. Przynosi chwilowe zaspokojenie, ale na dłuższą metę nie syci nas, lecz coraz bardziej wyjaławia, niszczy. Mimo że w cywilizacji Zachodu żyjemy obecnie w najbardziej komfortowych czasach w historii ludzkości, wcale nie czujemy się bardziej szczęśliwi niż nasi przodkowie, co można zobaczyć choćby po skali ludzi ogarniętych depresją, popełniających samobójstwa czy popadających w choroby psychiczne. Dzieje się tak między innymi dlatego, że nie odróżniamy naszych prawdziwych potrzeb od chętek. Czujemy się puści, bo żywimy te drugie, zupełnie ignorując te pierwsze. Chętek jest tak wiele i stale rosną. Ich zaspokojenie wymaga wielu wysiłków, choć efekt „odżywczy” jest z nich co najwyżej mierny. Tymczasem jeśli spojrzelibyśmy na nasze potrzeby, okazałoby się, że tu nie ma nic szczególnie złożonego i w zasadzie za bardzo nikt z nas się nimi nie różni. Większość z nas naprawdę nie potrzebuje fajerwerków, by poczuć się dobrze i wszyscy w zasadzie potrzebujemy tych samych „rzeczy”. Zamieszanie i owczy pęd powstają dopiero na poziomie „chętek”, tych wszystkich „chceń” narzuconych nam kulturowo.
Żeby okiełznać tę naszą współczesną osobowość uzależnioną, trzeba by po pierwsze, zauważyć tę całą mechanikę uzależnienia, a po drugie, dobrowolnie wybrać prymat potrzeb nad chętkami i pozwolić sobie na powrót do równowagi. Wielu ratuje się tutaj wybierając minimalizm. Ograniczają ilość na rzecz jakości. Minimalizują – nawet z przesadą – wielość bodźców, jakimi dotychczas byli atakowani, by tę równowagę uzyskać szybciej. Dla niektórych to może jednak być zbyt trudne, zbyt radykalne – ci mogą bardziej stopniowo schodzić z przeboćcowania np. częściej zwracając uwagę na swoje potrzeby, a rzadziej podążając za chętkami. Np. jeśli dotychczas żywiłeś się głównie śmieciowym jedzeniem, nie musisz od razu zostawać weganinem czy raw-maniakiem – wystarczy, że powoli zaczniesz rezygnować z fast foodów na rzecz zdrowego jedzenia. Jeśli dotychczas obsesyjnie uprawiałeś seks, nie musisz od razu zostawać mnichem, ale możesz spróbować przenieść swoją uwagę z mechaniczności aktu na jego jakość, na relację.
Dobrze też zacząć wydłużać sobie czas otrzymywania gratyfikacji. A mówiąc prościej – dać sobie na wstrzymanie, uczyć się cierpliwości w oczekiwaniu na nagrodę czy też w trwaniu w dyskomforcie. Pomaga w tym praktyka medytacji, rezygnacja z roszczeniowości, postawa pokory i akceptacji (patrz tekst: Nie walcz. Akceptuj!).
Strefa U