Przykre spotkanie uzależnionego z lekarzem lub terapeutą

Nierzadko uzależnieni narzekają, że choć szukają pomocy i chcą zdrowieć, to po spotkaniu z lekarzem lub terapeutą, na którym zostają potraktowani bez życzliwości czy nawet z niechęcią lub  pogardą, odechciewa im się cokolwiek ze sobą robić. Łapią urazę i wracają do swojego „przyjaciela” – nałogu.

 

Wśród uzależnionych od alkoholu słynne są już opowieści o tym, jak jeden czy drugi szukał pomocy u naczelnego polskiego speca od uzależnień dr. Bohdana Woronowicza. Opowiadał o tym w którymś z wywiadów i aktor, Borys Szyc, opowiada też wielu innych uzależnionych, a mogę potwierdzić i ja, bo również o taką pomoc się starałem.

Jeśli do Woronowicza przychodzi uzależniony z postawą, która mówi: „Ok, może zgodzę się na leczenie, ale na moich warunkach”, to ten każe delikwentowi zamknąć za sobą drzwi i nie wracać, póki nie dojrzeje do decyzji: „Zrobię wszystko, żeby tylko wyjść z nałogu”.

Sam pamiętam, jak szukając pomocy, napisałem do tego specjalisty od uzależnień. Wydawało mi się, że robię wielki krok – szukam pomocy, przyznaję, że „chyba” mam problem i oczekuję, że teraz świat ten problem pomoże mi rozwiązać. List był długi. Głównie użalałem się w nim nad sobą, pokazując jaki jestem nieszczęśliwy i jak wszystko, i wszyscy w koło mnie sprawiają, że muszę pić. W odpowiedzi na mój elaborat dostałem kilka krótkich zdań w stylu: „Przestań się nad sobą użalać. Twój nałóg to Twoja odpowiedzialność. Wróć jak naprawdę będziesz chciał coś z nim zrobić”.

O rety! Ależ to mnie wtedy dotknęło. Ja tu się wywnętrzniam, piszę o swoim nieszczęściu, a ktoś traktuje mnie tak obcesowo i apodyktycznie. Ja chcę się leczyć, a nikt nie chce mi pomóc. „Nie, to nie” – pomyślałem. – W dupie Was mam! – i poszedłem dalej chlać. Chlałem jeszcze pięć lat, doprowadzając się do stanu, w którym musiałem o pomoc błagać. Wtedy już nie stawiałem żadnych warunków. Wiedziałem, że jeśli nie zacznę się leczyć, umrę lub sam się zabiję. Ciekawe też, że wtedy nie napisałem już do Woronowicza. Nie szukałem najlepszego z najlepszych, byłem w stanie oddać się w ręce jakiegokolwiek specjalisty od uzależnień, byle tylko pomógł mi z tego wyjść. Śmignąłem na pierwszy dostępny odwyk w mojej okolicy i… zacząłem odbijać się od dna.

 

Odporni na mizianie

W czasach mojej młodości inny spec od uzależnień Marek Kotański rozkręcał w Polsce MONAR. O MONAR-owskim reżimie krążyły legendy. „Dzieci Kotana” musiały w jego ośrodkach przejść przez serię upokorzeń, dowieść tego, że są gotowi zrobić wszystko, by rzucić nałóg i dopiero, gdy tego dowiedli, na tyle by przekonać o tym grupę innych uzależnionych, wchodzili na terapię. Mnie metody Kotana jawiły się jako niedorzeczne i okrutne. Coś na wzór wojskowej fali. Dziś, nadal po części tak uważam, ale nie jestem już w tym tak radykalny jak kiedyś, bo po sobie wiem, że mizianie uzależnionym nie pomaga.

Gdy piłem, a ktoś głaskał mnie po pleckach i wchodził w moje użalanie się nad sobą, tylko jeszcze bardziej mościłem się w roli ofiary i wykorzystywałem to, jako powód do dalszego picia. Bo przecież jestem taki biedny, taki nieszczęśliwy, więc wódka lekarstwem na to całe zło. Dziś, gdy sam pomagam innym uzależnionym, widzę jaki błąd popełniają ich rodziny. Obchodzą się z uzależnionym jak z jajkiem. Gdy syn wraca naćpany do domu, mama kładzie go do łóżka w świeżo wypranej pościeli, podstawia mu pod nos herbatkę, jedzonko, byle ten przestał cierpieć. Czyż to nie idealne warunki, by dalej ćpać? Jak mąż przepija kolejną wypłatę, żona bierze drugi etat, by jakoś utrzymać jego i dzieci. Czy nie oczywiste w tej sytuacji, że kolejną wypłatę on również przechla?

Jeśli uzależnionego chroni się przed konsekwencjami jego nałogu, tylko wydłuża się czas jego pławienia się w nim.

W mojej historii picia mam też zdarzenie, gdy trafiłem na terapeutkę, która niezwykle życzliwie do mnie podeszła. Była miła. Powiedziała: „Oj tam, oj tam, zaraz tam uzależnienie. Niech Pan nie myśli o najgorszym. Proszę spróbować żyć zdrowo, zamienić alkohol na zdrowe napoje, poszukać smaków, które Pan lubi i po prostu zadbać o siebie”. Podbudowała mnie tym. Poczułem się dobrze z jej podejściem. No, wreszcie ktoś zobaczył we mnie człowieka. Uwierzył we mnie – myślałem. Zmotywowało mnie to do niepicia na całe dwa tygodnie, a potem… potem znów poszedłem chlać, uznając ową życzliwość za zwykłe pitolenie. Bo swoją drogą to było pitolenie.

Z doświadczenia własnego, ale i wielu innych uzależnionych z nałogu nie da się wyjść za pomocą łagodnych, delikatnych metod. Sam nałóg ma w sobie tyle destrukcji, dostarcza tak silnych bodźców, że żaden sofcik mu nie sprosta. Jeśli uzależniony nie dostanie po dupie na tyle mocno, że złapie autentyczną determinację do leczenia, to nawet najlepszy spec od uzależnień cudów tu nie zdziała.

Myślę, że na tym właśnie polega mądrość Woronowicza i jemu podobnych, że nie biorą się za coś z czym wygrać nie mają szans, nie leczą tych, którzy nie są gotowi. Zresztą w samej wspólnocie uzależnionych, w AA powtarza się: „nie trać czasu na tych, którzy nie chcą zdrowieć”. Cóż, life is brutal i w przypadku uzależnionych ta prawda ma niebagatelny wymiar.

 

Od upokorzenia do pokory

W sumie to niesamowite, jak bardzo uzależnieni są czuli na rozmaite formy naruszenia ich godności przez innych. Niezwykłe w tym jest to, że sami tę własną godność taplają w błocie na rozmaite sposoby, ale gdy inni ją naruszą, to uzależnieni podnoszą wielkie larum.

Kiedyś przeczytałem gdzieś taki cytat, że „uzależniony to ktoś, kto nawet leżąc w rowie, potrafi patrzeć na innych z góry”.

To wszystko tylko pokazuje, jak zaburzony ogląd rzeczywistości mają ludzie pogrążeni w nałogu.

Ja sam, po pijaku dopuszczałem się rozmaitych niegodziwości, prowokowałem rozróby na imprezach, budziłem się we własnych rzygach i w łóżkach zupełnie nieznanych mi kobiet, nie pamiętając jak w ogóle się tam znalazłem. Ale gdy jakiś lekarz mówił mi: „jest Pan alkoholikiem”, uznawałem to za potwarz.

Gdy byłem na odwyku, ja i pacjenci mieliśmy szereg obowiązków. Jednym z nich było m.in. weekendowe oglądanie filmów na temat naszego nałogu czy też chodzenie na pobliski mityng AA. Pamiętam, że część pacjentów próbowała się od tego migać. Szef oddziału zwołał wtedy zebranie i powiedział: „albo uczestniczycie we wszystkim, albo wyp…lać”. Połowa z nich uniosła się honorem i opuściła terapię. Komu zaszkodzili? Bynajmniej nie szefowi oddziału, który jeszcze tego samego dnia ich miejsca zapełnił nowymi pacjentami.

Jeśli nie chcesz się leczyć, nie zawracaj innym głowy. Jeśli myślisz, że robisz swoim leczeniem komuś łaskę, że robisz to dla żony, bądź pracodawcy, to marne szanse, że uda ci się wyjść z nałogu. Jeśli nazywanie rzeczy po imieniu, czyli to, że jesteś alkoholikiem czy ćpunem, uważasz za upokarzające, to chyba nie masz w sobie jeszcze dość pokory, by zacząć zdrowieć.

Prawda jest taka, że to nie inni pozbawiają nas godności. To my sami, tkwiąc w nałogu, tej godności się wyrzekamy. Wyrzekamy się jej dla jakiejś substancji czy na rzecz zaspokojenia jakiegoś innego naszego nałogowego, chorego pragnienia. Możemy ją odzyskać, robiąc tyle samo na rzecz zdrowienia – czyli wszystko, musimy być w stanie zrobić wszystko. Jeśli jesteś w stanie znieść każde upokorzenie, żeby tylko wyzdrowieć, to znaczy, że jesteś gotowy.

Marek

 

 

Scroll to Top