Dziś wielu „mędrców” rozwoju osobistego namawia nas, byśmy stawiali sobie cele, do których będziemy dążyć. „Wyznaczaj cele, sięgaj gwiazd, spełniaj marzenia!”. Dla mnie – uzależnionego – takie podejście do życia to równia pochyła.
Przez wiele lat wierzyłem, że rozwój polega na stawianiu sobie celów i osiąganiu ich. Chciałem dostać się na konkretne studia, to koncentrowałem na tym celu całą swoją energię, uwagę, działania i osiągałem go. Chciałem piąć się po szczeblach korporacyjnej kariery, dążąc do stołka dyrektorskiego, oczywiście dopiąłem swego. Chciałem założyć rodzinę, zbudować dom, podróżować – wszystko mi się udawało.
Wzrastałem, osiągałem cele, co teoretycznie powinno mnie uszczęśliwiać, dawać poczucie spełnienia, satysfakcji… Jakim więc cudem w tym swoim jakże rozwojowym życiu wpadłem w szpony nałogów? Czego szukałem w alkoholu i narkotykach, skoro niby realizowałem siebie?
Szukając odpowiedzi na te pytania, doszedłem do wniosku, że w sumie poprzez stawianie sobie celów ja wcale nie realizowałem siebie, ale od siebie uciekałem. Gdy osiągałem jakiś cel, w gruncie rzeczy w ogóle mnie to nie syciło. Czułem raczej coś w rodzaju rozczarowania. Owszem, odrobina dumy i satysfakcji była, ale na tyle krótko, że prawie niewarta uwagi. Po osiągnięciu jednego celu, musiałem szybko wyznaczać sobie kolejny, bo inaczej coś zaczynało mnie uwierać, coś zaczynało niebezpiecznie mnie przygniatać, w moje życie wkradał się jakiś cień. Myślę, że nałóg wdarł się w moje życie właśnie na potrzebę takich przestojów między celami, gdy jeden już zdobyłem, a drugiego jeszcze nie wyznaczyłem. Te przestoje były dla mnie nieznośne. Komunikowały mi bowiem jakieś moje głębokie wewnętrzne nienasycenie, jakiś brak. Wyznaczanie sobie kolejnych celów, a czasem i używki, pozwalały mi za to prześlizgiwać się nad tym brakiem, nie konfrontować z nim. Dopóki pędziłem, dopóki byłem w ruchu, w roli zdobywcy kolejnej wyznaczonej sobie bazy, dopóty nie musiałem się z tym mierzyć, nie musiałem tego zauważać, czuć.
Ale w pewnym momencie nałóg przejął rządy nad moim życiem. Wyznaczanie sobie celów, a zwłaszcza ich realizacja przestały wychodzić mi tak dobrze jak dotychczas. Coraz mocniej na powierzchnię wyłaniało się to, czego nie chciałem zobaczyć i z czym nie chciałem się spotkać. Był to jakiś rodzaj duchowej pustki, który rodził pytania w stylu: „kim ja naprawdę jestem?”, „o co mi chodzi w życiu?”.
Pamiętam, jak pewnego dnia, gdy siedziałem przy śniadaniu z rodziną, złapało mnie dziwne poczucie oddzielenia od nich. Wydali mi się zupełnie obcy. Ja byłem obcy dla nich. Po 15 latach małżeństwa zadałem sobie pytanie dotyczące mojej żony: „Kim jest ta kobieta?”. Czy ja w ogóle ją znam? Czy znam swoje dzieci? Byli mi znajomi, ale jednak w jakimś stopniu obcy, bo nie czułem z nimi czegoś w rodzaju głębszej więzi. Zresztą trudno się dziwić, skoro przez te wszystkie lata o tę więź w zasadzie nie dbałem. Przez te wszystkie lata realizowaliśmy jakiś cel – projekt pt. rodzina i fakt faktem projektowo jakoś nam się to nawet udało, ale na poziomie emocjonalnym, psychicznym wyglądało to już znacznie gorzej.
Po tamtym dniu moje pogrążanie się w nałogu ruszyło z kopyta. Miałem poczucie porażki, zagubienia, bezsensu. Chciałem od tego uciec. Nie byłem gotowy się z tym zmierzyć. Aż w końcu doszedłem do ściany. Jeśli chciałem żyć, musiałem zmierzyć się z tym, przed czym cały czas uciekałem.
Nałóg mnie zatrzymał. Zatrzymał to moje życie w ciągłej czkawce wyznaczania sobie celów. Zmusił do skonfrontowania się z samym sobą – nagim. To wtedy właśnie zobaczyłem, że większość tych celów, które w życiu sobie wyznaczałem, wcale nie była tym, czego w rzeczywistości potrzebowałem. Większość z nich była związana z oczekiwaniami środowiska, w którym akurat przebywałem, z pewnymi przekonaniami, które też w sumie zapożyczyłem od innych, a nigdy do końca nie zweryfikowałem z sobą samym. Wyznaczałem sobie cele, działając w dużej mierze na automacie i polegając na powierzchownej analizie okoliczności zewnętrznych. I owszem, przez wiele lat, zwłaszcza w młodości, dawało się w ten sposób żyć. Jednak z czasem, gdy nic się w tym podejściu nie zmieniało, doprowadziło mnie to do stanu dezorientacji – nie wiedziałem dokąd zmierzam i po co.
Wychodząc z uzależnienia uświadomiłem sobie, że nie cele powinienem sobie wyznaczać, lecz muszę wyznaczyć sobie kierunek, w jakim będę dalej szedł. Tego kierunku nie da się wyznaczyć czysto rozumowo. To trzeba poczuć. Trzeba dotrzeć do swoich najgłębszych pragnień, do źródła własnego nienasycenia i na tej bazie określić swoje wartości, to, co w moim życiu ważne. Mówiąc kierunek, chyba mam tu na myśli pewną życiową misję, na której opieram wszystkie poszczególne krótkoterminowe cele. Jeśli znasz kierunek, to cele jako takie nie mają już dominującego znaczenia, są tylko jakimiś punktami na mapie, które możesz zdobyć lub nie, ale nie wpływają szczególnie istotnie na twoją podróż. Poza tym znając kierunek, inaczej te cele wyznaczasz. One są zwykle zintegrowane z twoją misją, w jakiś sposób jej podporządkowane, co sprawia, że przestajesz skakać od punktu do punktu, przy każdym punkcie tracąc orientację, lecz płyniesz. Kierunek sprawia, że wszystkie elementy łączą się ze sobą, a twoje życiowe wybory nabierają harmonii.
Wyznaczenie sobie kierunku nie jest łatwe, bo wymaga wyjścia poza postawę stricte egocentryczną. Wymaga odpowiedzi na pytanie: „Po co właściwie tu jestem?”, „Po co żyję?”. A to z kolei prowadzi do uświadomienia sobie, że nie jesteśmy samotnymi wyspami, że żyjemy w łączności i w pewnej zależności z innymi, i że oni będą nam towarzyszyć w tej naszej drodze, więc pora zadbać o relacje.
Kiedy jednak uda ci się wyznaczyć swój kierunek, zaczynasz doświadczać pełni. Rozmaite życiowe doświadczenia zaczynają cię sycić. Głębokie poczucie braku powoli znika. Już nie uciekasz. Idziesz przez życie, a ono zyskuje nową jakość.
Ktoś kiedyś powiedział, że „liczy się droga, nie cel”. Długo tego nie rozumiałem. Dziś chyba już wiem, co ten ktoś miał na myśli.
Leo
PS
Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, rozważ wsparcie naszej działalności drobną wpłatą: