Dyskomfort – mój przyjaciel i wróg

Gonimy za przyjemnością, nagrodą, ulgą, wszelkimi sposobami chroniąc się przed bólem i poczuciem dyskomfortu. Ale to dyskomfort sprawia, że się rozwijamy. To cierpienie skłania nas do zmiany.

Bez bólu i dyskomfortu nie ma przyjemności. A każda przedłużająca się przyjemność potrafi zamienić się w dyskomfort i ból. I być może wielu z nas o tym wie, lecz i tak nie jesteśmy w stanie przestać usilnie unikać tej nieprzyjemnej pary doznań. To naturalne, że dążymy do przyjemności i komfortu. Dlaczego mielibyśmy mniej lub bardziej świadomie skazywać się na cierpienie, o ile nie jesteśmy masochistami?

Może po to, żeby uwolnić się z przymusu gonienia za białym króliczkiem i wpadania za nim do psychodelicznej dziury?

Sztuka cierpienia

Takim właśnie tytułem Shane Niemeyer, narkoman obdarzył swoją książkę, w której opisał własną drogą od narkomana do sportowca, jednego ze stu najlepszych uczestników triathlonu IRONMAN World Championship. Jako narkoman Shane doświadczył ekstazy przyjemności i ekstremum cierpienia. Można by sądzić, że do porzucenia narkotyków skłoniło go poszukiwanie ulgi od cierpienia, które powstało w konsekwencji nałogu. Poniekąd zapewne tak było, ale Shane nie poszedł wyłącznie za ulgą, on świadomie wybrał cierpienie – mordercze treningi i sadystyczne wręcz eksponowanie swojego ciała na ból. Po co? Dlaczego? Jaki w tym sens?

Wydaje się, że Niemeyer głęboko zrozumiał tę prostą prawdę o życiu, że ono zawsze będzie się wiązać z cierpieniem. I jeśli będziemy się tego cierpienia bać, za wszelką cenę unikając spotkania z nim, to ono wcześniej czy później nas dopadnie. Bo im bardziej przed nim uciekamy, tym bardziej ono nas goni. To naturalne, że boimy się bólu, jednak długofalowo ucieczka od niego, pakuje nas w jego szpony. To paradoks podobny do szukania bezpieczeństwa. Im bardziej zabezpieczamy się przed potencjalnym zagrożeniem, tym bardziej rosną nasze lęki i paranoja, że coś złego może się nam przydarzyć. Tak samo bywa z natłokiem negatywnych myśli. Im bardziej się przed nimi bronimy, tym one bardziej nas atakują.

Niemeyer uznał więc, że zamiast uciekać przed cierpieniem, świadomie je wybierze. Dzięki temu zyska ułamek kontroli na tym, czego tak się boi. I oczywiście w ogólnym rozrachunku zyskuje też przyjemność – satysfakcję z kontroli, z osiąganych wyników, z przekraczania granic własnej wytrzymałości. Ale żeby to wszystko osiągnąć, musiał najpierw nauczyć się znosić dyskomfort, morze dyskomfortu. I choć być może brzmi todość perwersyjnie, musiał nauczyć się odnajdować przyjemność w bólu.

Zaprzyjaźnianie się z dyskomfortem

Gdy piszę ten tekst, przypominają mi się moje początki trzeźwienia. W zasadzie było to czekanie na koniec cierpienia, koniec wstydu, wyrzutów sumienia, poczucia winy. Koniec trzęsawek, wyczerpania organizmu, niemocy, problemów. To był też czas, kiedy liczyłam na to, że kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy znów będę mogła się oddać błogiej uldze i być może znowu się napić. Może nie dziś i nie jutro, lecz za paręnaście, parędziesiąt lat, gdy będę na emeryturze i bez żadnych większych zobowiązań. Dziś wydaje mi się, że przez większość życia żyłam, czekając na koniec jakiegoś dyskomfortu. Moje życiowe niewypowiedziane motto brzmiało: „kiedyś będę w końcu szczęśliwa”. Tyle, że to kiedyś ciągle nie przychodziło, bo zawsze było coś, co kładło się głęboką rysą na teraźniejszym komforcie. Nigdy nie było wystarczająco dobrze, bezpiecznie, radośnie, bezlękowo, bezboleśnie i bezproblemowo.

Nie piłam rok, dwa, 10 lat, a szczęście zdawało się omijać mnie szerokim łukiem. Musiałam ponownie upaść, żeby zrozumieć, że moje pijane i „trzeźwe” życie niewiele się od siebie różniło. I jedno, i drugie polegało na uciekaniu przed mniejszym lub większym dyskomfortem, na lęku przed cierpieniem. Jednocześnie największym źródłem mojego cierpienia były właśnie te lęki i to całe uciekanie.

Kiedyś usłyszałam od kogoś słowa: „Magia, której szukasz, jest w działaniu, którego unikasz”. Trudno się dziwić, że nie odnajdywałam w swoim życiu magii, skoro żyłam z gruntu unikowo. Bez alkoholu żyłam w zasadzie tak, jakbym nie żyła. Bałam się nawet zrobić głębszy wdech z obawy, że coś mnie dostrzeże i pożre. Po alkoholu z kolei zdawało mi się, że jestem „królową życia”, tyle że gdy ten przestawał działać, koszmar rzeczywistości dopadał mnie ze zdwojoną grozą. Kiedy wyzwoliłam się z „magii” używek, w zasadzie wróciłam do swojego dawnego nieoddychania. Może nawet bardziej niż przed piciem. Teraz dodatkowo bałam się pokusy szybkiej ulgi, więc unikałam wszystkiego, co mogłoby mnie do niej zbliżyć.

Dziś myślę, że cały myk w trzeźwieniu i w trzeźwym życiu, polega na tym, by kopać tam, gdzie boli. Zagłębić się w źródło bólu i oczyszczać ranę, by ta nie ropiała, by miała warunki do zagojenia się. Musi boleć. Ból jest informacją, że coś wymaga uleczenia i… że żyjemy. Do pewnego stopnia można się z bólem zaprzyjaźnić, a nawet go polubić. Dobrze o tym wiedzą Ci, którzy po latach emocjonalnej pustki, zaczynają coś czuć. Nawet jeśli to boli, twierdzą, że lepsze to niż bycie zombie za życia. Wiedzą o tym Ci, którzy powypadkowo nic nie czują w kończynach, a pewnego dnia wiązki nerwów w ich rękach czy nogach okazują się wracać do aktywności i pojawia się ból świadczący o procesie zdrowienia. Tak, można z radością witać ból. Choć oczywiście są tego granice.

Granice bólu

Shane Niemeyer świadomie testował granice swojego bólu. To jego ścieżka. Nie oznacza to, że inni też mają iść w takie ekstremum. Jakby nie patrzeć nasze organizmy, te dążą do równowagi. Być może Shane zamienił po prostu jeden nałóg na drugi – mniej destrukcyjny, choć równie wyczerpujący. W jego historii, z perspektywy osoby uzależnionej, istotne jest jednak to, że przestał uciekać przed dyskomfortem. Stawił czoła własnym lękom.

Każdy z nas ma inny próg bólu. To, co dla jednych jest dyskomfortem, dla innych jest już cierpieniem nie do wytrzymania. Ale próg bólu można przesuwać. Można ćwiczyć znoszenie bólu. A ćwiczyć warto, bo w życiu nie wiemy, kiedy i z której strony padnie na nas cios, a nie da się zabezpieczyć przed wszystkim i zawsze. Liczy się więc nie to, ile metrów folii bąbelkowej masz przy sobie, żeby się nią opatulić, ale czy umiesz umiejętnie upadać, czy jesteś dość wytrzymały, by znieść jakiś cios lub może dysponujesz zwinnością i elastycznością, które bądź nie pozwolą ci upaść, bądź sprawią, że upadek nie będzie tak druzgoczacy.

Niestety współcześnie, żyjąc w najbezpieczniejszych czasach w ludzkiej historii, jesteśmy coraz mniej odporni na ból i coraz bardziej zastrachani. Jesteśmy jak dzieci wychowywane w sterylnych warunkach, które chwilę po opuszczeniu swojej antyseptycznej kapsuły, padają jak muchy w zetknięciu z normalnym powietrzem. Żyjąc w dużym, jak na istoty ziemskie, komforcie, byle dyskomfort wytrąca nas z równowagi. Wielu z nas staje się ofiarami kultury przyjemności. Przyjemność staje się źródłem cierpienia. Przyjemnie jest zaspokoić głód, ale gdy jesz i jesz, i jesz ta przyjemność zamienia się w dyskomfort. Przyjemnie jest osiągnąć orgazm, ale gdy przeżywasz go raz za razem stymulowany przez 24 h/dobę, przyjemność staje się torturą.

Kiedyś nie rozumiałam, dlaczego ludzie zmuszają się do wysiłku fizycznego, skoro to takie nieprzyjemne. Dziś świadomie podejmuję ten wysiłek, starając się przesuwać granice własnej wytrzymałości. Owszem, to nieprzyjemne, jednak w pewnym momencie dostrzegłam, że jednak po takim wysiłku czuję się lepiej. Żeby jednak móc regularnie się do tego motywować, nie wystarczyło tylko pomyśleć o tym, że potem poczuję się lepiej, musiałam odnaleźć jakiś komfort w przeżywaniu dyskomfortu. Jakiś rodzaj przyjemności w tym, że moje mięśnie palą od wysiłku, że się zrywają, by ulec transformacji, że mokra od potu koszulka przykleja się do ciała, że pot skapuje z włosów na twarz, a płuca zdają się błagać o więcej tlenu, bo za chwilę pękną. Jest nieprzyjemnie, gdy rozciągam ścięgna, ale doświadczam ulgi, gdy luzuję napięcie. Świadomie tworzę dyskomfort, by później doznać komfortu. Przyjemność sprawia tu też poczucie kontroli. To ja decyduję o natężeniu bólu, o tym ile sobie go dawkuję. Jest też pewna przyjemność z przekraczaniu granic własnego bólu. Poza tym ból fizyczny potrafi zredukować ból psychiczny. Czyż nie dlatego właśnie ludzie dokonują rozmaitych form fizycznej autoagresji?

Rzecz jednak nie w tym, żeby radzić sobie z bólem psychicznym tnąc się czy wykańczając fizycznie. Tu raczej znów chodzi o to, żeby przed tym bólem nie uciekać. Oczywiście w skrajnych przypadkach możemy nie mieć wyjścia. Tak jak w skrajnych wypadkach fizycznego bólu musimy przyjąć przeciwbólowe specyfiki, tak i skrajnych wypadkach psychicznego bólu musimy ratować się ucieczką np. lekami, dysocjacją czy różnego rodzaju mechanizmami obronnymi. Ale w wielu innych przypadkach można radzić sobie z bólem ćwicząc odporność na niego. Można to osiągnąć m.in. ćwicząc się w przeżywaniu nieprzyjemnych emocji. Nie uciekać od nich, lecz wejść w nie, poczuć je do końca lub na tyle, na ile jesteśmy w stanie na dany moment. Możemy systematycznie wydłużać ekspozycję na takie emocje.

Od kiedy pamiętam dominującą emocją w moim życiu był wstyd. Wstydziłam się nie tylko siebie i za siebie, ale i za innych ludzi. Przeżywałam miażdżące zażenowanie, kiedy widziałam czyjś publiczny blamaż. Chciałam się zapaść pod ziemię, gdy sama czułam się zawstydzona. Nienawidziłam się za to, co wstydliwego zrobiłam, ale też i za to, że się wstydzę. Dziś, gdy doznaję poczucia wstydu, staram się poczuć go dogłębnie. Czuję, jak mnie pali, jakie fizyczne reakcje w moim ciele wywołuje. Pozwalam mu płonąć. Zauważyłam, że jeśli tylko mocno się przed tym uczuciem nie bronię, dość szybko palenie mija, a pojawia się spokój i jakieś wewnętrzne przekonanie: „poradzisz sobie z tym”. Jeśli myślami nie nakręcam wstydu, nie antycypuję, jak ta wstydliwa sytuacja wpłynie na dalsze postrzeganie mnie przez innych, jeśli nie pozwalam jej przykleić się do innych wstydów z przeszłości, by stały się swoistym „młotem na czarownice” w rękach mojego wewnętrznego krytyka, to wstyd – podobnie jak każda emocja – mija, pozostaje tylko jakiś tam zewnętrzny problem do rozwiązania.

Nie lubię bólu, nie lubię dyskomfortu, a mimo to się z nimi zaprzyjaźniam, bo w gruncie rzeczy, bez nich nie ma też przyjemności, nie ma ulgi. Na terapii powiedziano mi, że nie ma zmiany bez frustracji potrzeb. Musi być nam z czymś niewygodnie, żebyśmy zapragnęli coś zmienić, coś sobie w życiu poprawić.

Czasem, kiedy myślę o tym jakże pożądanym szczęściu, jako o paśmie przyjemności, szybko na tę wizję nachodzą czarne chmury dyskomfortu. Bo kiedy myślę o takiej długotrwałej błogości, dopada mnie też przekonanie, że chyba umarłabym z nudy. Właściwie jestem przekonana, że ta nuda, by się pojawiała, pytanie tylko kiedy.

Przestałam więc czekać na szczęście. Ono się pojawia każdego dnia. Dziś sądzę, że szczęście to równowaga między komfortem, a dyskomfortem, a nie brak tego ostatniego.

W nałogu przyjemność z zażywania substancji pojawiała się wyłącznie na początku jej działania. W miarę postępowania uzależnienia większą przyjemność dawała redukcja kaca za pomocą alkoholu, niż samo jego spożywanie dla wstawienia się. I tak chyba jest z każdą przyjemnością w życiu. Może więc to nie ona powinna być naszym drogowskazem. Przynajmniej nie wtedy, gdy zależy nam na rozwoju, na pozytywnej zmianie.

Duża Mi

PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top