Czas nawrotów

Najczęściej o nawrotach mówi się w kontekście choroby alkoholowej, ale zjawisko to obecne jest w każdym uzależnieniu. Nawet jeśli już jakiś czas temu rozstałe(a)ś się z nałogiem, ten może zakraść się w twoje życie ponownie. Grunt to umieć go rozpoznać i wdrożyć środki zapobiegające chorobie.

 

„Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”.

Ernest Hemingway

                                                              

Jestem współuzależniona. To oznacza, że żyję życiem innych, przejmuję ich problemy, odbieram odpowiedzialność.

Jestem DDA. To oznacza, że nie poznałam miłości, nie miałam normalnego domu, nie zdążyłam dorosnąć.

Jestem uzależniona – od relacji. Chorych i pogmatwanych, z ludźmi niedostępnymi. Uzależniona od związków z mężczyznami, którzy mnie nie widzą. To oznacza, że żyję w ciągłej potrzebie uwagi, ciepła i bliskości – niemal za wszelką cenę.

Pracuję nad sobą i jest lepiej. Ale jestem człowiekiem. To oznacza, że miewam nawroty.

 

Anatomia nawrotu

O tym, że jestem DDA wiem od lat kilkunastu – mam ojca alkoholika, to było raczej proste. O współuzależnieniu dowiedziałam się kilka lat temu – byłam z człowiekiem uzależnionym, to też było dość oczywiste. To, że jestem uzależniona od chorej miłości zrozumiałam trzy lata temu.

Ludzie potrzebują uczuć – ja byłam ich głodna. Ludzie chcą z kimś być – ja nie umiałam być sama. Ludzie zaczynają związek, a potem się rozstają – dla mnie to coś na śmierć i życie, a rozstanie to największe zło.

Zrozumiałam w olśnieniu, że tak jak nieleczący się alkoholicy potrafią dwa lata nie pić, a potem pójść w ciąg i zrobić, sobie i innym, straszną krzywdę, tak ja mogę być długo sama, ale w końcu zwiążę się z kimś, komu pozwolę siać spustoszenie w moim życiu.

Zwykle rozgrywało się to tak: długo byłam sama, wytrzymywałam, ale w końcu czułam, że mam dość, że teraz już muszę z kimś być! Co jest nawet ciekawe, bo to trochę tak, jakbym ja, Ewa, samodzielnie nie stanowiła żadnej wartości, była tylko połówką, która więdnie i usycha bez drugiej części. Jakby moje życie miało sens tylko o tyle, o ile ktoś je dopełni. I wszystko co robię, czym żyję, było tylko pomysłem na przeczekanie, sposobem na dotrwanie do związku.

Potem zaczynałam rozglądać się dookoła, z kim byłoby najłatwiej się związać. Tak na trochę. Na pójście do kina. Na kolację. Nic wielkiego! I niepostrzeżenie zaczynałam myśleć o tym człowieku z sympatią, dostrzegać tylko jego jasne strony, jakby ten ktoś, kogo znałam przecież od lat, nie miał już swoich bieżnikowanych wad, a powody, dla których nigdy nie myślałam o nim poważnie, nagle przestały istnieć. Zaczynałam wykonywać ruchy w kierunku spotkań, wysyłałam smsy, dawałam do zrozumienia, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby… I cały czas miałam świadomość, że to tylko na trochę, nic poważnego, nie chcę być z tym człowiekiem, to tylko flirt. I w pewnym momencie, właściwie nie wiadomo kiedy, coś się we mnie przełączało i zaczynałam traktować ten chwilowy romans jak związek do grobowej deski. Zupełnie jak uzależniony, który wstąpił na jedno piwo, a trzy dni później budził się w wytrzeźwiałce.

Niekiedy flirt pozostawał w granicach flirtu, czasem kończył się niewiele dalej. Jednak trzy razy zdarzyło się tak, że coś chwilowego przerodziło się w związek, który miał być „wieczny” – trzykrotnie z mężczyznami uzależnionymi. Wszystkie inne relacje, jeśli zostały urwane w porę, to nie przeze mnie.

 

Wańka wstańka

Zrozumiałam, że przebiega to według jednego schematu. I zrozumiałam, jak bardzo moje opowieści przypominają piciorys alkoholików.

Człowiek zaczyna pić, wpada w ciąg, robi sobie bałagan w życiu, dochodzi do ściany, zaszywa się, liże rany, zaczyna się czuć bezpiecznie, sięga po alkohol i cała historia powtarza się od nowa. Ciąg, bajzel, esperal, lizanie ran, dłuższy okres niepicia, poczucie bezpieczeństwa, wpadka, ciąg, bajzel…

Robiłam dokładnie to samo. Zaczynałam być z mężczyzną zupełnie nieodpowiednim, ale wolnym i chętnym. Wkręcałam się w sytuację, dawałam ponieść, budowałam plany na resztę życia. Uzależniony mnie w tym wspierał, a przy okazji pił albo ćpał, ja walczyłam o niego, cierpiałam, w końcu traciłam siły, odchodziłam. Zostawałam sama, mówiłam „nigdy więcej”, siedziałam na gruzach złudzeń, odbudowałam swoje życie po katastrofie, w końcu czułam się na tyle bezpiecznie, że… zaczynałam wszystko od początku. Znów wkręcałam się w niewłaściwego człowieka, którego z powodów jego emocjonalnej niedostępności i chłodu uważałam za mężczyznę marzeń i znów, jak statek prowadzony przez ogarniętego obsesją kapitana, wypływałam na te same zdradliwe wody.

Od czasu trzeciej poważnej katastrofy i dwóch awarii nie ruszyłam już z portu. Bałam się. To też nie jest dobre – bo chodzi przecież o to, żeby postrzegać ludzi jako ludzi, a nie łajdaków, którzy czyhają, żeby mnie skrzywdzić albo dealerów, którzy dostarczą mi dawkę haju. Ale nauczyłam się widzieć, kiedy interesuje mnie sam człowiek, a kiedy tylko to, co może mi dać. Nauczyłam się nie wchodzić w sytuacje, które mi nie służą.

 

Sztuka obsługi machiny

Umiem rozpoznawać nawroty. Silną potrzebę, żeby ktoś się mną zajął, odciążył, przejął ster, żebym mogła być małą dziewczynką, którą ktoś się zajmie – bo cholera, nigdy tego nie doświadczyłam. Albo wrażenie, że nic nie ma sensu, dopóki jestem sama. Albo silne pragnienie, żeby natychmiast przerzucić na kogoś moje problemy i móc się już nie martwić. Zadzwonić, żeby mnie pożałował. Spotkać, żeby się pozachwycał. Napisać, żeby pogadał.

Nie robię tego, bo wiem, że o ile w samym pragnieniu nie ma nic złego, o tyle w realizacji będzie. Bo zrobię coś, czego w normalnym stanie nigdy bym nie zrobiła.

Nauczyłam się stosować program HALT i usiłuję nie dopuścić do tego, żeby czuć się głodna, zła, samotna lub zmęczona. Wychodzi różnie, ale przynajmniej mam świadomość, że myśli, które się wtedy pojawiają, nie są zdrowe i nie ma co się nimi przejmować. Jak mówił jeden z poradników: „no i co ja mam teraz zrobić? – „pospać trochę”. Więc odpoczywam, rozsądnie dysponuję energią, dbam o siebie, a gdy już mi bardzo ciężko, proszę o wsparcie przyjaciół. To takie zdrowe.

Od czterech lat udało mi się, mimo nawrotów, nie wejść w ciąg. Zdołałam „wycofać się spod knajpy”, nawrócić w progu. I wreszcie: udało mi się wejść, wypić piwo i wyjść – czyli spotkać z kimś, uznać, że to nie to i się wycofać. Prawdziwy sukces.

Nadal miewam nawroty, ale już się chyba mniej boję. Wiem, że przeminą, wierzę, że sobie poradzę i że mam wokół siebie przyjaciół. Nadal z nikim nie jestem – trochę szkoda, ale z drugiej strony cieszy fakt, że nie jestem z człowiekiem czynnie uzależnionym.

Dla mnie to duży postęp.

Mówi się, że nawroty są wpisane w chorobę alkoholową, mogą się zdarzać. I w porządku. Ale ważne, by razem z nimi nie wrócić w przeszłość.

Ewa

Scroll to Top