Obiecuje, że przestanie pić, a potem znów pije. Ile można słuchać takich obietnic bez pokrycia? Czy to naiwność, że wciąż łudzimy się, że tym razem obietnicy dotrzyma? Czy są granice naszego pomagania?
Na początku pragnę zaznaczyć, że wszystko, co zawrę w tym tekście, jest efektem moich subiektywnych przemyśleń oraz wniosków powstałych na kanwie pracy ze sobą i z innymi uzależnionymi oraz ich bliskimi, a nie jakąś prawdą objawioną.
Kiedyś znałem problem nałogu tylko z jednej strony – jako uzależniony. Kiedy wytrzeźwiałem, przyszło mi także pracować z rodzinami nałogowców. Poznałem ich ból, bezsilność, dezorientację, zagubienie. Miłość pomieszaną z gniewem i nienawiścią. Tę, jakże piękną i okrutną zarazem nadzieję, która niczym feniks, nie chce umrzeć i odradza się raz za razem, nie pozwalając postawić krzyżyk na kimś bliskim naszemu sersu, ale w zamian zamykając nas w klatce, w zaklętym kole jego cierpienia, które staje się i naszym.
Bohaterstwo i poświęcenie
Nie wiem jak Was, ale mnie wychowano na historiach o bohaterstwie i poświęceniu. Prometeusze, Siłaczki, Korczaki i Kolumbowie, Łyski z pokładu Idy i Bracia Lwie Serce. Czarno-biały podział między dobrem a złem. Gloryfikacja altruizmu, jaskrawe potępienie egoizmu. Wyrosłem na tym, a potem okazało się, że życie według tych literackich ideałów wcale nie jest takie oczywiste. Czasem się zastanawiam, czy gdyby od dziecka nie mamiono mnie tym bohaterstwem, do którego jakoś zwykle strasznie mi było daleko, w ogóle popadłbym w nałóg. Czy byłbym tak wiecznie z siebie niezadowolony? Tak sobą zdegustowany, że nie przystaję do wyimaginowanych oczekiwań? Może bez tego nierealnego wyobrażenia, jakim być powinienem, łatwiej byłoby mi być po prostu sobą? A może jednak to właśnie te wszystkie historie zbudowały jakiś tam mój kręgosłup moralny (mam go teraz – tak myślę – choć gdy chlałem wydawało się, że roztrzaskał się on na strzępy i nic z niego nie zostało).
Ale nie o mnie tu miało być, tylko o osobach, które borykają się z uzależnieniem bliskich im ludzi. Często widzę, jak próbują być tymi Prometeuszami, Siłaczkami, Korczakami. Jak się nie poddają, mimo że ich bliski non stop zawodzi i upada. Pije kasacyjnie, jakby chciał zapić się na śmierć, a oni znów wyciągają go na powierzchnię. Ten na chwilę chwyta oddech, obiecuje poprawę, zapiera się, że nie chce umrzeć, wyraża skruchę, zdaje się, że autentyczny wstyd, a w nich znów wzrasta nadzieja „może wreszcie, może tym razem będzie inaczej”. I znów pozwalają na odnowienie się kruchego zaufania. Tak, jest ono wątłe i kruche. Już nie wierzą we wszystko tak łatwo, ale jednak wciąż wierzą, wciąż się nie poddają, nie chcą skreślać człowieka, bo przecież tak się nie godzi. Tyle, że on znów ich zawiedzie. Znów pogardzi ich staraniami, wybierze nie ich, nie siebie, nie życie, a używkę.
Tu bardziej pasowałaby opowieść o Don Kichocie i jego walce z wiatrakami. Rzecz w tym, że trudno określić kim są tu te wiatraki – uzależnieniem bliskiej osoby czy raczej iluzją o własnym bohaterstwie. Bliscy nałogowca łudzą się, że mogą stoczyć ten bój za niego. Tak jakby można było za kogoś przeżyć życie. W niektórych przypadkach rzeczywiście można, oddając za kogoś życie, uratować go np. zasłonić go przed kulą pocisku albo odsunąć z drogi, samemu lądując pod kołami ciężarówki. Można też niekiedy wziąć na siebie czyjeś cierpienia np. biorąc na siebie za kogoś karę chłosty. Ale raczej nie zdarza się, żeby ktoś mógł przeżyć życie za kogoś. Może w ten sposób oszczędziłby temu komuś cierpienia, ale też w pewnym sensie odebrałby mu jego życie.
Tymczasem bliscy uzależnionych często to właśnie próbują zrobić. Za wszelką cenę chcą zmniejszyć cierpienie nałogowca, choć on za wszelką cenę je pogłębia. W ten sposób cierpią wszyscy zaangażowani. Wyrywają go ze szpon śmierci, mimo że on z uporem maniaka wciąż kieruje się w jej stronę. Czy zatem warto go wyrywać? Dlaczego nie pozwolić mu wybrać?
Co za bezduszne pytania – powiecie pewnie. Ale nauczyłem się już nie uciekać od niewygodnych pytań, zasłaniając się świętoszkowatością. Tym bardziej, że nieraz słyszę wyszeptywane z ust bliskich nałogowców: „Czasem myślę, że lepiej by było, gdyby on/ona umarł(a)”. A potem widzę wzdrygnięcie, jakby ta myśl była tak niegodziwa, że ogarnia ich zohydzenie do samych siebie. I szybko, a nawet z większą zagorzałością z racji poczucia winy za niegodziwe myśli, wracają do zaklętego kręgu bezowocnego „pomagania” swojemu tonącemu w nałogu bliskiemu.
Prawda jest jednak taka, że gdyby ten nałogowiec, który od lat ściąga ich w dół i zamienia ich życie w degrengoladę, umarł, poczuliby ulgę.
Bezduszna rzeczywistość
Lubimy happy endy. Lubimy historie, w których poświęcenie się opłaca. Gdy po latach walki o coś, w końcu wygrywamy, zdobywając to, o co tyle czasu toczyliśmy bój. Tego nas uczą historie o bohaterach. Dużo rzadziej opowiada się o tych, którzy poświęcili się straconej sprawie. Którzy nacierpieli się w zasadzie bez sensu. Chcemy słuchać o ludziach sukcesu, a nie o przegranych, a zwłaszcza o tych drugo- czy trzecioplanowych. Tymczasem w realnym życiu na jednego bohatera przypada pewnie setki tysięcy, o ile nie miliony, takich właśnie przegranych. W grze z nałogiem, to wręcz standard.
Niejednokrotnie, spotykając się z osobami z syndromem DDA, obserwuję u nich nieufność do siebie i do świata. Oto z czym wyszli z pola boju – z rodziny, gdzie był ktoś uzależniony. Lata obietnic, odradzanej i zawodzonej nadziej sprawiły, że stali się czujni i nie ufni. Nie ufają światu, bo przecież nauczyli się, że ten zawodzi, ale również nie ufają samym sobie, bo jak trzeba być naiwnym, żeby przez tyle lat wierzyć, upadać i znów wierzyć. W dorosłym życiu obudowują się więc murem nieufności i trwają w nienawiści do własnej naiwności, tracąc szansę na bliskość i błogie poczucie bezpieczeństwa z niej płynące. Bo przecież nie ufając, jak można pozwolić się komuś naprawdę zbliżyć?
Za życie z osobą uzależnioną, płaci się wysoką cenę. Płacą ją nie tylko dzieci uzależnionych, ale też ich partnerzy, przyjaciele. Nałóg wyjaławia i łamie moralne kręgosłupy nie tylko samym uzależnionym.
Z rzadka – ale jednak – poświęcenie bliskich nałogowca się opłaca. Tak, są przecież przypadki, że ten zaczyna trzeźwieć i w tej trzeźwości pozostaje. Te przypadki niczym opowieści o bohaterach stają się pożywką dla naszych nadziei – „jeśli komuś się udało wygrać, dlaczego nam ma się nie udać?”. Fakt, wsparcie bliskich może być motywujące dla uzależnionego, ale… to jednak on sam ostatecznie musi chcieć o siebie (lub o coś co dla niego jeszcze ważne) zawalczyć.
Gdzie zatem są granice nadziei? Granice pomagania? – pytają czasem bliscy nałogowców.
Granice poświęcenia
Na pytanie o granice nie ma łatwej odpowiedzi. Choćby z tej racji, że każdy ma je ustawione inaczej. Oznacza to jednocześnie, że odpowiedzi powinniśmy szukać w nas samych.
Ktoś kiedyś zapytał mnie: „Ile razy powinno się drugiemu człowiekowi dawać szanse, żeby nie otrzeć się o naiwność?”. Kiedyś od kogoś usłyszałem, że raz. Że zawsze raz powinno się dać komuś szansę, a każdy kolejny raz to już naiwność.
Osobiście uważam, że jak ze wszystkim, tak i z tym każdy musi na to pytanie odpowiedzieć osobiście. Ile razy chcę temu komuś dawać szansę i dlaczego? Czy dlatego, że go kocham, czy dlatego że skłania mnie do tego jakaś bliżej nieokreślona powinność? Czy dając temu komuś szansę rzeczywiście mu pomagam? Czy tym swoim pomaganiem nie ranię czasem siebie i innych osób (np. dzieci, które skazuję na życie z wciąż z zawodzącym je ojcem – pijakiem)? Czy troskę o własne życie stawiam na równi z życiem tego, któremu pomagam, czy jednak robię to własnym kosztem i dlaczego? Czy sądzę, że mam prawo cenić swoje życie mniej, dbać o nie mniej, niż o życie bliźniego? I czy bliźni, bliźniemu równy (patrz: ja czy dzieci skazane na cierpienie ze strony uzależnionego vs. sam uzależniony)?
„Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby on się zapił na śmierć lub po pijaku powiesił, bo ja nie zrobiłam wszystkiego, co w mojej mocy, żeby go uratować” – powiedziała mi kiedyś żona pewnego alkoholika. Ale usłyszałem także od jednego z uzależnionych: „Nigdy nie wyszedłbym z nałogu, gdyby matka pewnego dnia nie zamknęła mi drzwi przed nosem i się mnie nie wyrzekła, odmawiając mi pomocy. Wylądowałem na ulicy, ale musiałem sięgnąć dna, żeby się od niego odbić”.
Dlaczego potrafimy tyle wybaczyć uzależnionemu partnerowi, a nie potrafimy wybaczyć sobie, że w pewnym momencie powiedzieliśmy: „dość”? Być może nikt nas nie uczył i nie czytał żadnej historii o tym, że niekiedy poddanie się, to jedyny sposób na zwycięstwo. Być może nie jest to zwycięstwo, jakiego byśmy chcieli, bo nie da się ocalić wszystkich. W zarządzaniu dorosłym życiem, niekiedy trzeba ocenić, kto ma większą szansę przeżyć i postawić właśnie na tych możliwych do ocalenia. To gorzkie decyzje, z którymi jednak musimy żyć. Tak samo jak nałogowiec w pewnym momencie musi wybrać czy żyć, czy umrzeć. Ta decyzja jednak należy do nie do nas, a do niego.
Post scriptum
Niekiedy słyszę: „Ale to przecież nie on, to nałóg. Gdyby nie nałóg on byłby innym człowiekiem, podjąłby inne decyzje”. Takie tłumaczenie rozgrzesza pomagających z ciągłego dawania szans nałogowcom. Jednocześnie jednak chroni uzależnionego od zmierzenia się z konsekwencjami jego nałogowych zachowań. Jeśli wiemy, że ktoś chce się zabić, interweniujemy, pakując go do psychiatryka, ale jeśli za wszelką cenę chronimy go przed doświadczeniem cierpienia, nie łudźmy się, że ktoś porzuci nałóg. Cierpienie nałogowca bywa straszne, możemy pokazać mu drogi wyjścia z niego, ale nie zmusimy go do zdrowienia. Czasem musimy zatroszczyć się o siebie samych i tych, którzy są pod naszą pieczą i z tej pomocy gotowi są skorzystać – na naszych warunkach, a nie na warunkach tych, którzy potrzebują wsparcia. Pamiętajmy bowiem, że w dorosłym życiu pomoc jest przywilejem, a nie tym, co nam się należy. Jeśli ktoś ją do nas wyciąga, to z jego strony akt dobrej woli. Nie dziwmy się więc, że plując na taką dłoń, drugi raz już możemy jej nie zobaczyć.
Marian
PS
Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy: