Od sukcesu polskiego serialu „Wielka woda”, w którym główna bohaterka – narkomanka raczy się metadonem, wzrosło zainteresowanie tym specyfikiem – czym jest, kiedy i po co się go stosuje. Teoretycznie metadon ma pomagać uzależnionym lepiej funkcjonować w nałogu, w praktyce – stał się w Polsce sposobem na darmowe ćpanie. O metadonowych kontrowersjach rozmawiamy z Darkiem, terapeutą uzależnień.
Strefa U: Pracujesz w państwowym ośrodku leczenia uzależnień, gdzie na roczną terapię zamkniętą przyjmujecie pacjentów uzależnionych od narkotyków. Dużo z nich jest uzależnionych od metadonu?
Darek: Dużo, a nawet coraz więcej i to uważam za ogromny problem.
Dlaczego?
Terapia metadonowa zalicza się do programu redukcji szkód. Jej głównym założeniem nie jest więc leczenie, lecz niwelowanie skutków uzależnienia. Chodzi tu o to, żeby komuś, kto nie daje rady całkowicie rozstać się z narkotykami, zaproponować coś, co pozwoli mu żyć z uzależnieniem i nie ponosić z tego tytułu tak drastycznych szkód. Założeniem terapii metadonowej ma być poprawa dobrostanu pacjenta oraz niwelowanie szkód środowiskowych, jakie jego nałóg by powodował. Teoretycznie terapia ta ma sprawić, żeby uzależniony np. nie prostytuował się, nie kradł, nie handlował narkotykami, by zerwał z patologicznym środowiskiem, by miał szansę powrócić do pewnych ról społecznych itd.
I ta poprawa dobrostanu ma się odbywać poprzez zamianę jednych narkotyków na drugie?
Gwoli ścisłości metadon nie jest uznawany za narkotyk, lecz za lek, tyle że silnie uzależniający.
Czyli uzależnienie leczy się silnie uzależniającym lekiem?
Jak już wspomniałem, tu nie chodzi o leczenie, lecz o redukcję szkód.
OK, w takim razie w jaki sposób metadon redukuje te szkody?
W porównaniu z heroiną metadon w założeniu ma nie powodować wzrostu tolerancji, co oznacza, że uzależniony nie powinien potrzebować stale zwiększać jego dawek. Nie trzeba go też podawać dożylnie, bo występuje w formie syropu, a to z kolei zmniejsza ryzyko zakażenia HIV, żółtaczką typu C itp. Poza tym dostając metadon, uzależniony ma pewność, że nie jest to jakaś trefna substancja, tylko konkretny, ściśle przebadany, czysty produkt, co zmniejsza ryzyko przedawkowania bądź zatrucia. Co istotne, nie daje on też takiego euforycznego efektu jak opiaty (choć metadon to również lek opioidowy), co w założeniu może dawać lżejsze efekty odstawienne. No i dostając metadon za darmo, uzależniony nie musi pozyskiwać pieniędzy (często w niezbyt uczciwy sposób) na drogie narkotyki, tylko może skoncentrować się na ogarnianiu swojego życia w bardziej konstruktywny niż dotychczas sposób.
W założeniach całkiem sensownie to brzmi, a jak jest w rzeczywistości?
Ci, którzy trafiają do nas jako uzależnieni od metadonu twierdzą, że tolerancja na metadon wzrasta. Jeżeli – jak twierdzą – wzrasta, to pojawia się potrzeba zwiększania dawek tego specyfiku (co staje się mocno szkodliwe dla zdrowia) bądź zażywania innych substancji, które podbijałyby działanie metadonu. W praktyce osoby na programie metadonowym często łączą go z alkoholem i/lub zwiększają sobie jego dzienne dawki. Część z nich sprzedaje metadon, by za to kupić inne narkotyki. Często zdarza się też, że zaczynają podawać sobie metadon dożylnie, by zwiększyć doznania po zażyciu. Rzadko też takie osoby opuszczają patologiczne środowisko, w którym oddawały się nałogowi.
A to nie tak, że terapia metadonowa ma pomóc uzależnionym łagodniej odstawić narkotyki i ostatecznie dotrzeć do abstynencji? Nie polega ona na tym, że pacjentowi podaje się coraz mniejsze dawki metadonu?
Metadon nie jest traktowany jako narkotyk, tylko jako lekarstwo. Uznaje się, że jak ktoś jest chory, to nie można go pozbawiać dostępu do leku. Jeśli uzależniony potrzebuje „lekarstwa”, to je dostaje – tyle, ile potrzeba, w takich dawkach, jakich potrzebuje, tak długo, jak to konieczne.
Ale przecież w ten sposób to można lecieć przez całe życie na metadonie i nigdy nawet nie podjąć realnych starań, by zerwać z nałogiem…
Teoretycznie terapia metadonowa ma być jakimś krokiem przybliżającym uzależnionego do podjęcia leczenia. Tyle że w praktyce metadonowców nieszczególnie się do tego zachęca. Niby w programie terapii metadonem jest zapis mówiący o obowiązkowym udziale beneficjentów programu w terapii indywidualnej i grupowej, ale w rzeczywistości to fikcja. Poza tym jak niby miałaby wyglądać terapia takich – w sumie cały czas naćpanych – osób? To tak, jakby terapeutyzować alkoholików, którzy na terapię przychodziliby pod wpływem alkoholu.
Kolejny rozdźwięk między teorią a praktyką widać w tym, kto powinien, a kto realnie kwalifikowany jest na terapię metadonową. W założeniu kwalifikować powinni się ci, którzy podejmowali już różne próby życia w abstynencji (przeszli rozmaite terapie w tym względzie), ale te okazały się nieskuteczne. W rzeczywistości jednak do programu przyjmuje się nawet 18-latków. Co rodzi pytanie: Kiedy to ci 18-latkowie mieliby szansę takie próby abstynencji i terapie przejść, żeby uznać, że w ich wypadku inne rozwiązania nie zadziałają?
Na program przyjmuje się tak młode osoby?
Tak, przyjmuje się coraz więcej młodych osób i w tym właśnie widzę główny problem. Bo wśród nich są ci, którzy często wcale nie są jeszcze tak mocno uzależnieni, a na dobre uzależniają się dopiero podczas terapii metadonem. Co więcej w Polsce powstaje coraz więcej punktów metadonowych. To lukratywny biznes (podobnie jak produkcja i sprzedaż alkoholu). Firmom produkującym metadon jest to oczywiście na rękę i na rękę jest to też tym, którzy chcą sobie za darmo poćpać. Leczenie metadonem jest finansowane przez NFZ, wystarczy więc zdobyć świstek od psychiatry, że jesteś uzależniony od opiatów i dostajesz dostęp do darmowego „wodopoju”. Punktom metadonowym oczywiście zależy, by jak najwięcej osób korzystało z ich oferty, bo z tego mają hajs. A chętnych nie brakuje, bo metadon łączony z alkoholem czy innymi narkotykami zapewnia równie dobry odlot, co kosztowne i nielegalne opioidy. Niestety z czasem, zwłaszcza gdy metadonowcy zwiększają dawki metadonu (a zwiększają, bo jak dostaną półlitrową butelkę na receptę, to sami sobie dawkują z niej, ile chcą). to uzależniają się na całego.
A metadon w dużych dawkach wyniszcza organizm nie mniej niż np. heroina. I nie mniej trudno go odstawić. Wielu twierdzi, że skutki odstawienne są nawet gorsze niż przy heroinie.
Nikt tego nie kontroluje?
Na papierze przecież wszystko się zgadza. Na papierze wychodzi, że rośnie liczba uzależnionych, więc rośnie zapotrzebowanie na terapię metadonem. Tymczasem jakoś wszystkim umyka, że ta liczba uzależnionych w dużej mierze rośnie również przez łatwy dostęp do owej terapii.
Dlaczego więc w Polsce i na świecie programy redukcji szkód, jak ten metadonowy, są tak popularne?
Prawda jest taka, że efekty terapii nastawionej na całkowitą abstynencję nie były i nadal nie są zadowalające. Wielu uzależnionych nawet po przejściu leczenia nie potrafi na stałe wytrwać w trzeźwości. Co zatem? Zostawić ich bez wsparcia? Przeznaczyć na straty? Po pierwsze, to humanitarne, po drugie, trzeba tu też myśleć o społecznych konsekwencjach takich odrzuconych, skazanych na siebie same jednostek. Uznano więc, że jeśli się nie da kogoś wyleczyć/zaleczyć, to trzeba chociaż spróbować redukować szkody. I może to nawet niegłupie, jeśli grupa docelowa jest starannie dobrana, a cały program ściśle kontrolowany i ewaluowany. Natomiast jeśli taki program jest realizowany w ten sposób, że przyjmuje się do niego ludzi, u których wcześniej nie było prób przejścia terapii nastawionej na abstynencję, jeśli przyjmuje się ludzi młodych, u których uzależnienie nie jest jeszcze mocno zaawansowane, to według mnie robi się tutaj krecią robotę. Wrzucanie takich jednostek na terapię metadonem istotnie zmniejsza ich motywację do trzeźwości.
Bo jaką motywację do życia w abstynencji będzie mieć ktoś, kto może za darmo i bez szczególnie dojmujących szkód ćpać?
Jeśli rzeczywiście tak na to spojrzeć, że „za darmo i bez wielkich szkód”, to na cholerę komuś abstynencja? Jeśli można sobie przyjemnie żyć na lekkim rauszu, dlaczego nie? Trudno się dziwić bohaterce „Wielkiej wody”, że sobie tak co i raz beztrosko łyka metadonowy syropek. I nie wydaje się, żeby to jej specjalnie szkodziło. Dzięki temu nie zdycha w narkomańskiej melinie, tylko żyje całkiem normalnie. Pracuje, jest w związku partnerskim, angażuje się społecznie…
No tak, w filmie można pokazać wszystko. Tylko po pierwsze, zobaczmy, że bohaterka „Wielkiej wody” trzyma się ustalonych minimalnych dawek metadonu, co w pozafilmowej rzeczywistości raczej nieczęste. Nie podbija też ich innymi używkami, nie zażywa więcej niż trzeba. Po drugie, zobaczmy też, co się z nią dzieje, gdy metadonu jej zabraknie. Praktycznie nie jest już w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, żeby zdobyć receptę. Kiedy w jej życiu dzieje się coś trudnego emocjonalnie, pierwsze co robi, to sięga po buteleczkę z syropem. A w chwili kryzysu prawie daje sobie w żyłę, bo metadon już nie wystarcza, a ona wciąż nie umie żyć bez uciekania, bo cały czas korzysta z tych samych łatwych uzależnieniowych rozwiązań. Krótko mówiąc, wciąż tkwi w szponach uzależnienia, tylko nieco lepiej funkcjonuje, nieco wolniej się stacza.
To, że ludzie wchodzą na terapię metadonową myśląc, że będą mieli ćpanie za darmo, bez wyrzeczeń, bez ponoszenia wielkich kosztów czynnego nałogu jest iluzją. Tkwiąc w mechanizmach uzależnień raczej jest mało prawdopodobne, że nie zaczną szukać sposobów na podbijanie działania metadonu. Nie rozumiejąc własnych emocji, nie umiejąc nimi zarządzać, będąc od nich częściowo odciętymi na skutek naćpania, raczej jest także mało prawdopodobne, że zaczną sobie lepiej radzić w życiu, tworząc satysfakcjonujące relacje czy budując swoje życie na wartościach. Ich życiem cały czas będzie rządził nałóg, być może nieco mniej destrukcyjnie niż w przypadku faszerowania się nielegalnie pozyskanymi opioidami, ale jednak.
Czyli ty raczej odradzałbyś terapię metadonową?
Zależy mi raczej na tym, by pokazać niebezpieczeństwa jej stosowania, bo trochę mam wrażenie, że tak się nam obecnie porobiło, iż terapię metadonową sprzedaje się nazbyt hurra-optymistycznie, jako znakomitą alternatywę dla tradycyjnej terapii uzależnień. Niepokoi mnie to, że powstaje coraz więcej punktów metadonowych, a ich strony internetowe tak kusząco zachęcają do skorzystania z ich oferty, że aż frajersko byłoby nie spróbować. Niepokoi mnie to, że z tej oferty korzysta coraz więcej uzależnionych i coraz więcej ludzi w młodym wieku. A po paru latach na metadonie i tak w końcu trafiają do nas na tradycyjną terapię, bo jak na razie nie wymyślono lepszego sposobu na rozstanie z nałogiem niż całkowita abstynencja.
Tyle że sam powiedziałeś, że tylko nikły odsetek podejmujących leczenie trwale zachowuje abstynencję. Dlaczego tak wielu się nie udaje?
Czynników jest wiele i można by było o tym napisać elaborat. Ale spróbuję odpowiedzieć na to pytanie nie z pozycji terapeuty, lecz uzależnionego. Abstynencja wymaga wysiłku, wymaga ciągłej pracy nad sobą, poznania siebie, zrozumienia mechanizmów, które nami rządzą. Wymaga odwagi, bo oto musisz porzucić iluzje i stanąć oko w oko z rzeczywistością, która często wcale nie jest atrakcyjna. Musisz zrezygnować z ciągłego uciekania: od nieprzyjemnych emocji, od problemów, od innych ludzi, od siebie samego i nauczyć się tym wszystkim zarządzać. Słowem, musisz nauczyć się żyć, bez ciągłych prób wymiksowywania się z tego życia i chwytania się łatwych, choć często – dalekosiężnie patrząc – szkodliwych rozwiązań. To w sumie mało przyjemny i długotrwały proces. A ludziom zwyczajnie nie chce się męczyć, nie chce się tak mocno nad czymś pracować, zwłaszcza gdy nagroda za ich starania jest mocno oddalona w czasie i nie do końca klarowna. Uzależnionemu jeszcze trudniej się do tego wysiłku przekonać, bo on nauczył się, że przyjemność (i to nie byle jaką) można mieć niemal na zawołanie i bez wielkiego zachodu (patrz choćby tani i wszędzie dostępny alkohol). Trudno się więc dziwić, że abstynencja nie jawi mu się jako coś, o co warto powalczyć. Przeciwnie. Dopiero gdy koszty pozostawania w nałogu drastycznie przewyższają zyski, on zaczyna rozważać abstynencję, jako niechciany, lecz konieczny wybór. Podejmuje leczenie, ale oferta, jaką przedstawia mu życie w trzeźwości, wydaje się mu mało pociągająca w porównaniu z tym, co mu oferowały używki. I jeśli nie ma jakiejś silnej motywacji do tego, by nie cofnąć się, nie uciec, to ucieknie. Nie uciekają zwykle ci, którzy uznają, że właściwie nie mają już dokąd uciekać. Albo ci, którzy są już straszliwie zmęczeni uciekaniem. I im z czasem to trzeźwe życie niekiedy się udaje.
Niekiedy?
Niekiedy. Bo abstynencja to proces i jeśli przestajesz nad nią pracować, znów można powrócić do starych ucieczkowych schematów.
Nie brzmi to zbyt zachęcająco. Życie na metadonie wydaje się bardziej pociągające?
Owszem. I pewnie gdyby wymyślono specyfik, który istotnie poprawia jakość naszego życia, który pozwala nam doznawać przyjemności, bez ponoszenia za to boleśnie wysokich kosztów, zapewne większość ludzi ochoczo by z tego skorzystała. Ale metadon do takich cudownych specyfików nie należy.
Warto przeczytać: Czy można uzależnić się od marihuany?
Strefa U
PS
Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy: