Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu – że nasze życie stało się niekierowalne.
Czasem, żeby rozwiązać jakiś problem, trzeba rzucić narzędziami, trzeba odpuścić sobie wszystkie dalsze próby rozwiązywania go i zwyczajnie powiedzieć: „Poddaję się, to mnie przerasta, nie dam rady”. Niekiedy takie przyznanie się, że nie potrafię, staje się znakomitym podłożem do znalezienia rozwiązania. Gdy bowiem uświadamiamy sobie, że czegoś nie możemy samodzielnie zrobić, gdy z rezygnacją porzucamy pełną niepowodzeń walkę o sukces w danej dziedzinie, wówczas nierzadko dzieją się cuda. Zdarza się, że nagle rozwiązanie przychodzi do nas niejako samo albo dociera do nas, że przecież wcale nie musimy szukać go sami, że możemy poprosić o pomoc.
W przypadku borykania się z nałogiem poddanie się, ogłoszenie przed samym sobą i innymi własnej bezsilności wobec problemu, jakim jest nasze uzależnienie, to właśnie pierwszy krok do dotarcia do rozwiązania.
Bezsilność, uznanie jej – raczej pojmujemy, co to znaczy. Jednak w drugiej części pierwszego kroku jest jeszcze kawałek, który mówi: Przyznaliśmy… że nasze życie stało się niekierowalne. O co w nim chodzi?
Jako uzależnieni często w trakcie trwania naszego nałogu powtarzamy: „Ja już nie dam rady, ja przecież naprawdę chcę przestać pić, tylko nie mogę, nie potrafię”. Lamentujemy, bo wydaje się nam, że przecież czujemy, że jesteśmy bezsilni, że przecież mówimy o tym głośno, a jednak jakoś nie udaje nam się wydostać z nałogu. Rzecz w tym, że może i tak czujemy, może i o tym mówimy, ale w gruncie rzeczy nie do końca uznajemy, że moglibyśmy się poddać na tyle całkowicie, żeby w ogóle puścić stery, żeby całkowicie porzucić kontrolę i przekazać ją komuś innemu. Cały czas, gdzieś tam w środku, łudzimy się, że tym swoim życiem powinniśmy i możemy jakoś pokierować. Chcemy rozwiązania naszego problemu, ale chcemy też, by odbyło się to na naszych warunkach. Na przykład, żeby tak można było przestać pić, ale nie na zawsze. Albo żeby ktoś mi pomógł przestać pić, tylko że szybko i bez wysiłku, i – broń Boże – nie na terapii zamkniętej, bo na to nie mam czasu, a w ogóle może udałoby się jakoś bez terapii i bez tego AA.
Niestety, uznanie swojej bezsilności wobec problemu to także gotowość do przyjęcia rozwiązań, które niekiedy nie będą po naszej myśli. To gotowość do oddania kierownicy temu, kto pomoże nam znaleźć rozwiązanie. To zrozumienie, że nasze życie stało się niekierowalne.
Irek
Pamiętam, że gdy wstępowałem do AA, pierwszy krok brzmiał: „Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem”. Wraz z nowym tłumaczeniem i IV wydaniem Wielkiej Księgi ten krok zmieniono. Nie wiem, po co ta zmiana. Może po to, żeby żadne z nas – alkoholików nie myślało sobie: „No OK, przestałem kierować, ale może kiedyś znów zacznę”? Sam tak myślałem. Może nie wtedy, kiedy trafiłem do AA, bo wówczas byłem w takim stanie, że było dla mnie jasne, że przestałem w tym swoim życiu czymkolwiek kierować. Niemniej z czasem, gdy zacząłem trzeźwieć, zacząłem też myśleć, że mogę znów chwycić za stery. „No, przecież już nie piję. Zatem odzyskałem kontrolę” – tłumaczyłem sobie. Poczułem się pewny siebie, zbyt pewny.
Paręnaście miesięcy później znów byłem w ciągu. I piłem parę kolejnych lat. Gdy z podkulonym ogonem wróciłem potem do AA, pierwszy krok brzmiał już: „Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że nasze życie stało się niekierowalne”. To nowe sformułowanie wydawało mi się z początku dziwaczne, ale z czasem zobaczyłem w nim sens. Pomyślałem: „Moje życie stało się niekierowalne i się nie odstanie”. I zreflektowałem, że jak jest niekierowalne, to znaczy, że nawet najlepszy kierowca tu nic nie zdziała. Bo co zdziała i sam Hołowczyc, jak auto bez kół i bez silnika? Moje życie to takie auto, więc ja mogę sobie i przestać pić, czyli niby stać się zdolny, by wsiąść za kółko, ale co z tego, skoro auto nie nadaje się do jazdy? Dopiero kiedy to pojąłem, udało mi się ogłosić bezsilność. Tym razem naprawdę.
Iza
Ja bardzo długo nie potrafiłam ogłosić bezsilności. „Przecież jak przyznam, że jestem bezsilna wobec alkoholu, to nigdy nie wyjdę z uzależnienia, bo nie będę mieć na to siły” – dedukowałam. Wydawało mi się, że muszę walczyć z nałogiem, że właśnie nie mogę się poddawać. Cały czas kombinowałam raczej, skąd tu nabrać więcej sił, niż jak stać się bezsilnym. Oczywiście im więcej walczyłam, tym więcej sił traciłam, zwłaszcza że w tej walce nieustannie odnosiłam klęski. Nie wiem czy bym się poddała, gdyby w końcu moje ciało nie zrobiło tego za mnie.
Picie fizycznie doprowadziło mój organizm do takiej ruiny, że wylądowałam w szpitalu z niemal zupełnie zrujnowaną wątrobą. To mnie powaliło. Ale nawet i wtedy nie byłam gotowa powiedzieć: „No, dobra, poddaję się”. Nadal jeszcze myślałam: „To twój organizm się poddał, nie ty”. Dopiero na terapii, którą musiałam podjąć, zaczęła do mnie powoli docierać wartość bezsilności, a ostatecznie do mnie dotarła dzięki wspólnocie AA. Gdy dołączyłam do wspólnoty, zrozumiałam, że nie jestem sama. A jak już nie byłam sama, to łatwiej mi było przestać walczyć. Już nie musiałam opierać się tylko na sobie, nie musiałam samotnie i samodzielnie borykać się z problemem. Mogłam ogłosić bezsilność wobec alkoholu, bo poczułam, że mogę się na kimś wesprzeć. Wspólnota stanowiła siłę, ja zatem mogłam ze swojej siły zrezygnować.
Łukasz
Facetowi chyba trudniej przyznać – nawet przed samym sobą – że z czymś nie daje rady. Przecież „chłopaki nie płaczą”, a mężczyzna musi być silny. Myślę więc, że między innymi dlatego tak długo chojraczyłem – ani nie chciałem przyznać, że mam problem z alkoholem, ani nie chciałem iść się leczyć. „Jaki problem?!” – warczałem na żonę, gdy ta zwracała mi uwagę, że za dużo piję. – „Każdy chłop lubi sobie od czasu do czasu dać w palnik. Przestań się czepiać!”.
Gdy przez prowadzenie po pijaku straciłem prawo jazdy, psioczyłem na „psy” i użalałem się: „Trzeba mieć cholernego pecha, żeby takie rzeczy się komuś przytrafiały”. Jednak zero refleksji, że to ze mną jest coś nie tak. Gdy w pracy szef zaczął mi robić uwagi, że czuć ode mnie alkohol, też udawałem, że nie ma problemu: „No, poimprezowało się wczoraj, to pewnie i czuć, he, he”. Ale w końcu odkryto, że jednak ten alkoholowy odór to wcale nie wczorajsze, tylko zupełnie dzisiejsze picie. Język mi się plątał i bełkotałem, więc klient, którego obsługiwałem, zgłosił na mnie skargę. Dostałem w robocie ultimatum – albo idę się leczyć, albo wylatuję. Wtedy uważałem, że to niesprawiedliwe, że tak mnie potraktowali. Chciałem rzucić papierami, ale w domu żona zagroziła, że jak nie skorzystam z propozycji szefa, to ona zabiera dzieci i ode mnie odchodzi.
No więc zgłosiłem się na odwyk, żeby im wszystkim zamknąć gęby i żeby się w końcu ode mnie odpieprzyli. Ale miałem do nich wszystkich żal i potężną urazę. Terapię zacząłem więc od użalania się nad sobą, jak to inni próbują zrobić ze mnie wariata. Ponieważ jednak w ośrodku terapeuci trzymali stronę moich „oprawców”, obraziłem się i na nich. Normalnie cały świat przeciwko mnie! Dopiero jakiś czas później, słuchając innych uzależnionych, którzy byli w mojej grupie terapeutycznej, zacząłem dostrzegać w ich historiach pewne podobieństwa do mojego życia, mojego picia, mojego sposobu myślenia. Zacząłem nabierać wątpliwości, czy to aby na pewno ja tu jestem ofiarą wielkiego spisku. No i pewnego dnia w końcu coś pykło i mnie olśniło: „Kurwa, ja chyba rzeczywiście jestem alkoholikiem”. W ten sposób zrobiłem swój pierwszy krok w stronę uznania własnej bezsilności.
Czym jest 12 kroków przeczytasz TUTAJ