Wysoko funkcjonujący alkoholik? WTF?

Kiedy słyszę określenie „wysokofunkcjonujący alkoholik”, czyli HFA (ang. High Functioning Alcoholics), krew we mnie tężeje. Może dlatego, iż mam wrażenie, że tym określeniem wprowadza się do społeczności uzależnionych coś na wzór kastowości. Ot, są alkoholicy bardziej i mniej dystyngowani, alkoholowe białe kołnierzyki i proletariat.

We wspólnocie AA wszyscy są sobie równi. Nie ma znaczenia status społeczny, ekonomiczny, płeć, rasa, sprawność, to czy piła(e)ś do lustra czy w towarzystwie, jawnie czy po kryjomu, pół litra dziennie czy co wieczór lampkę wina, drogą whisky czy alpagę. Istotne jest, że się uzależniła(e)ś i chcesz z tego wyjść.

Nie ma znaczenia, że udawało ci się lepiej i dłużej panować nad nałogiem, rozkładać konsekwencje picia na mniejsze czy też mniej widoczne szkody, nie ma znaczenia, że nie straciła(e)ś w międzyczasie pracy, rodziny czy zdrowia. Bo przecież i tak skończyłeś jako nałogowiec.

Rozumiem, że wprowadzając zjawisko HFA próbuje się wskazać, że nałóg może ukrywać się za pozorami „normalnego” funkcjonowania. Że ma to uczulić ludzi na to, że nie zawsze alkoholizm charakteryzuje się gwałtowną życiową ruiną, że uzależnienie jest podstępne i nierzadko lubi się maskować. Mimo wszystko mam w sobie wewnętrzny sprzeciw na podział – „zwyczajni (nisko funkcjonujący) alkoholicy” i „alkoholicy wysokofunkcjonujący”.

Sama przez dłuższy czas mogłabym zaliczyć siebie do tych drugich. Latami przecież udawało mi się pić tak, że nie było podejrzeń, iż mam z piciem problem. W życiu prywatnym i zawodowym ciągnęłam i dopinałam wszystkie ważne sprawy, nad niczym szczególnie nie tracąc kontroli (a przynajmniej tak mi się przez długi czas wydawało). Dbałam o wygląd, nie pozwalałam sobie na alkoholowy zgon w towarzystwie, nie miałam samochodu, więc nie zdarzyło mi się jeździć autem po pijaku, nie miałam rodziny, więc nikt mi nie suszył głowy, że piję za dużo albo że nie wywiązuję się ze swoich rodzinnych powinności. W ten sposób w miarę bezpiecznie i w miarę bezproblemowo przehulałam całe 10 lat, wypijając w tym okresie hektolitry alkoholu.

Kiedy analizowałam jednak później swoje życie, okazało się, że ta cała moja „wysokofunkcjonalność” zasadzała się przede wszystkim na większej umiejętności zachowywania pozorów i oszukiwania samej siebie oraz innych w moim otoczeniu.

Już sam fakt, że sięgałam po alkohol – żeby się rozluźnić, żeby uciec od problemów, żeby dodać sobie animuszu itd. – świadczył o tym, że moje wybory były zaburzone. Szukałam prostych, szybkich i obarczonych ryzykiem rozwiązań, wybierałam iluzje zamiast rzeczywistości, uciekałam od trudności zamiast stawić im czoło. Przez cały czas picia, ale zapewne i wcześniej – moje myśli, emocje, zachowania były zdefektowane. Co z tego, że osiągałam jakieś zawodowe sukcesy, co z tego, że miałam rzeszę znajomych, którzy lubili moje towarzystwo? Większość z tego była fejkiem, ułudą, mistyfikacją.

Jeszcze zanim zaczęłam pić w zasadzie nigdy nie pokazywałam światu swojej prawdziwej twarzy. Dla innych zakładałam maskę i myślę, że przez lata samą siebie oszukiwałam, iż jestem właśnie tym, co ta maska przedstawia – odważna, ambitna, lubiąca wyzwania. Tyle że, gdy zostawałam sama ze sobą, kiedy nikt nie patrzył, czułam się zdezorientowana, pusta, zastygła, bez energii, za to z górą kompleksów, rozmaitych lęków, niechęci do siebie i innych. Na zewnątrz petarda, wewnątrz pęczniejąca depresja. Na czym więc niby polegała ta moja wysoka funkcjonalność? Wcale dobrze nie funkcjonowałam. Ja tylko grałam.

To, że innym wydawało się, iż funkcjonuję normalnie (oprócz zdolności aktorskich) zapewne mogłam przypisać też temu, że po prostu miałam do takiego funkcjonowania odpowiednie warunki. Być może w swoim nałogu nie stoczyłam się tak szybko, bo dość późno zaczęłam pić (nie jako dziecko czy nastolatka). Nie zniszczyłam tak szybko zdrowia, bo stać mnie było na lepsze trunki niż denaturat czy woda brzozowa, a w razie sytuacji podbramkowej mogłam sobie pozwolić na prywatny detoks i szybkie postawienie się na nogi. Byłam wykształcona i na tyle inteligentna, by rozwijać techniki manipulacyjne i oszukiwanie i w miarę możliwości nie ponosić konsekwencji swojego chlania lub szybko redukować wyrządzone szkody. Ale czy to mnie czyni lepszą od innych alkoholików albo też mniej chorą?

Zresztą – jak wiadomo – wszystko jest dobrze do czasu. Nawet jeśli w moim przypadku obyło się bez spektakularnego upadku, wszystko do tego upadku zmierzało. A im dalej w las, tym słabiej udawało mi się kontrolować nałóg i tym wyraźniej ten dawał o sobie znać. Na końcu byłam już nie wysoko, lecz ledwo funkcjonującą alkoholiczką.

Tak więc według mnie wprowadzenie kategorii wysoko i nisko funkcjonujących alkoholików jest próbą tworzenia wymyślnych podziałów. To trochę jakbyśmy dzielili uzależnionych na arystokrację i plebs. Po co? Żeby pani prezes czy pan manager z korporacji dali radę przełknąć to straszne słowo: alkoholik? Żeby czasem nikt nie zrównał ich z „patologią” z AA? By mogli się poczuć wyjątkowo – że niby alkohol działa na nich – nosicieli błękitnej krwi – inaczej niż na resztę uzależnionych? Jeśli temu właśnie miało służyć wymyślenie HFA, to fatalnie. Tak pyszałkowata i odrealniona postawa raczej nikomu nie ułatwi wychodzenia z uzależnienia. HFA świetnie się zresztą wpisuje w mechanizm iluzji i zaprzeczeń i dlatego w tym kontekście jest z tego określenia więcej szkody niż pożytku. W trzeźwieniu bowiem ważne są pokora i oderwanie się od wszelkich indywidualistycznych manifestacji ego.

Warto przeczytać: Co to jest detoks i dlaczego może szkodzić?

Dorota, alkoholiczka (po prostu)

PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top