Przyznanie się do bycia uzależnionym to przede wszystkim wstyd. Wstyd tak duży, że trudno się przyznać samemu przed sobą, a co dopiero przed innymi. Wokół tematu uzależnień wciąż jest wiele tabu, wciąż wiele błędnych przekonań i zakłamywania rzeczywistości, ale największy wydaje się właśnie wstyd.
Choć uzależnienie definiuje się jako chorobę, w społeczeństwie nadal to zjawisko postrzegane jest przede wszystkim jako słabość – słabość woli, słabość charakteru. Na uzależnionych patrzy się z pogardą.
Fakt faktem, że uzależnionemu nie można ufać, nie można na niego liczyć. Choroba odziera go z godności, osłabia jego morale. W skrajnych przypadkach nałóg jest w stanie popchnąć uzależnionego do okropnych niegodziwości. Trudno się więc dziwić, że uzależnieni nie mają zbyt wysokich notowań w społeczeństwie. I że społeczeństwo to patrzy na nich z góry, jak na ludzi, którzy stoczyli się na dno, poza ramy człowieczeństwa. Takie spojrzenie na problem dodatkowo betonuje fakt, że wielu uzależnionych, nawet jeśli podejmuje próby wyjścia z choroby, po pewnym czasie wraca do nałogu. A to tylko potwierdza, że uzależnieni to słabeusze i że nie warto wierzyć w ich akty dobrej woli.
Jak zatem – w takiej aurze – można by się nie wstydzić tego, że wpadło się w pęta nałogu?
Wstyd wspiera chorobę
Wstyd jest emocją. Nierzadko występuje w parze z poczuciem winy, lecz nie jest z nią tożsamy. O ile poczucie winy odnosi się do jakiejś konkretnej sytuacji, konkretnego zachowania i może stać się dla nas motywacją do weryfikacji i naprawy tychże, to wstyd pojawia się w kontekście relacji społecznych i uderza całościowo w nasze poczucie wartości, zupełnie nas paraliżując.
Odczuwając wstyd nie separujemy go od sytuacji, lecz z marszu zaczynamy ogólnie myśleć o sobie jako o kimś złym, bezwartościowym, godnym społecznego potępienia.
Jeśli ktoś nas czymś zawstydzi, to nieważne, że to „coś” dotyczyło konkretnej rzeczy (np. naszej tuszy), wstyd sprawia, że zaczynamy o sobie myśleć w kategoriach całościowej klęski: „jestem beznadziejny, jestem do niczego, jestem zerem itp.”. Wstyd sprawia, że mamy ochotę ukryć się, zapaść się pod ziemię, zniknąć z pola widzenia i oceny innych. Dlatego wstyd izoluje nas od innych. Podpięty lękiem przed odrzuceniem przez tych innych, skłania nas do zakładania masek i trzymania pewnych spraw w tajemnicy. Tym samym wstyd czyni z nas oszustów.
Oszustwo tymczasem to woda na młyn uzależnienia. By nie odczuwać wstydu, uzależniony będzie zaprzeczał chorobie, by nie dopuścić do siebie wstydu, będzie uciekał w nałóg. Wstyd sprawia, że współuzależniona żona będzie kryła uzależnionego męża przed pracodawcą, będzie wymyślać pokrętne tłumaczenie zachowań męża przed dalszą rodziną, będzie chronić tajemnicę, by ta nie wydostała się na zewnątrz. Wstyd nierzadko też utrudnia DDA otwarcie się na terapii, bo przecież w domu nauczono ich, że brudów rodzinnych nie wolno wynosić poza próg domu – bo wstyd.
Warto przeczytać: Współuzależnienie – nadodpowiedzialność i nadkontrola
Choć w kontekście moralności (zwłaszcza chrześcijańskiej) wstyd można rozpatrywać jako wartość („kobieta wstydliwa – kobieta cnotliwa”), to z psychologicznego punktu widzenia wartość wstydu już trudniej docenić. Zawstydzanie dziecka sprawia, że zaczyna ono myśleć o sobie źle i w dalszym rozrachunku wyrośnie z niego dorosły, który nie będzie potrafił zaakceptować siebie. Dorosły z niskim poczuciem wartości będzie miał większą trudność w odnalezieniu się w realnym świecie, a więc i większą szansę, że będzie chciał od tego świata uciekać, a to już prosta droga do nałogu. Nałóg z kolei spotęguje poczucie wstydu („jestem słaby – jestem nikim”) i będzie nakręcał spiralę uciekania. I kółko się zamyka. Generalnie więc można uznać, że… wstyd jest do bani!
Przełamywanie wstydu
Na szczęście dziś coraz więcej osób, w tym osób znanych i społecznie cenionych, publicznie przyznaje się do swoich uzależnień. To istotnie zmienia postrzeganie problemu. Osoby takie pokazują bowiem, że choć samo uzależnienie nie jest żadnym powodem do dumy, to jednak wyjście z nałogu już tak.
Bo…
Po pierwsze, wyjście z nałogu nie jest proste i jeśli ktoś pokona tego Goliata, to oznacza, że nie jest wcale takim słabeuszem, za jakiego go uważano, a poza tym, że clue tej choroby wcale nie zasadza się na kwestii „słabej silnej woli”.
Po drugie, jeśli osoby znane, utytułowane i społecznie szanowane popadają w uzależnienia, to znaczy, że nałóg nie wybiera. Nie dotyczy on, jak przez dekady sądzono, tylko osób ze społecznego marginesu. To zjawisko powszechne, choroba, która może dopaść każdego z nas lub kogoś z naszej rodziny.
Po trzecie, pokonanie uzależnienia daje szansę na narodziny nowego, lepszego – bo bardziej samoświadomego – człowieka. A to nie jest w żadnej mierze powód do wstydu, raczej wartość.
Konkludując – można się wstydzić bycia czynnie uzależnionym, ale po co? Czy wstyd zachęca do działania? Czy motywuje nas do czegoś? Przecież jeśli myślimy o sobie w kategoriach „jestem do niczego”, to raczej to sprzyja jedynie użalaniu się nad sobą, niż zobaczeniu prawdy o sobie i ustosunkowaniu się do niej. Raczej sprzyja tkwieniu w bezruchu (bo przecież ktoś taki jak ja nic nie może, nic mu się nie uda) niż pracy nad sobą.
Czy nie lepiej zatem byłoby zakończyć to zawstydzanie uzależnionych? Czy nie warto byłoby docenić tych, którzy z uzależnienia wyszli, zamiast nieustannie podważać ich wiarygodność jako jednostek wartościowych społecznie?
Owszem, mówi się, że z uzależnienia nie wychodzi się całkowicie – w tym sensie, że widmo nawrotu choroby zawsze czyha na chorego gdzieś za winklem. Niemniej jak to w życiu – nic nie daje gwarancji, że zawsze będzie dobrze. Uzależnieni natomiast w trakcie leczenia uczą się obsługiwać swoją chorobę i zapobiegać nawrotom. Wielu z nich udaje się długotrwale utrzymać abstynencję. Co więcej, utrzymanie zdrowia wymaga od nich stałego samorozwoju, a to działa na plus – w kontekście budowania wartościowych społecznie jednostek. Dobrze byłoby więc zdjąć z nich to piętno wstydu, które wlecze się za nimi, niezależnie od tego, ile lat już pozostają „czyści”.
Ale też i czynnie uzależnionym wstyd w żadnej mierze nie pomaga. Przeciwnie, sprawia, że i sami uzależnieni, i osoby z ich otoczenia często udają, że ten problem ich nie dotyczy. Nie chcą go zauważyć, nie chcą się do niego przyznać, a więc nie szukają rozwiązań. Wstyd blokuje ich przed szybszą reakcją i szukaniem pomocy. Przecież żeby poprosić o pomoc, musieliby na zewnątrz ujawnić swój wstydliwy sekret, musieliby się narazić na społeczny ostracyzm czy pogardę.
Mimo że problem uzależnienia jest ujawniany i nagłaśniany, nadal jeszcze niewielu z nas – uzależnionych jest w stanie bez wstydu mówić o swojej chorobie w społeczności tzw. zdrowych ludzi. Wciąż jeszcze w społeczeństwie istnieje zbyt duże niezrozumienie problemu uzależnień i wciąż zbyt wielkie ryzyko społecznego ostracyzmu z tego powodu. Dlatego na bycie autentycznymi my – uzależnieni możemy pozwolić sobie najczęściej tylko na mityngach, poza nimi zaś często trzymamy swój sekret głęboko ukryty i boimy się tego, że mógłby on wyjść na jaw. Ale nie sprzyja to zdrowieniu. Bo zdrowienie wymaga od nas uczciwości. Im mniej tajemnic, im mniej sekretów, masek, tym lepiej.
Niestety, chyba nie ma innego sposobu na przełamanie wstydu niż – mimo ryzyka narażenia na odrzucenie – odważać się mówić o swoim uzależnieniu otwarcie, bez ściemy. Jedni nas odrzucą, a inni przyjdą z nami pogadać – podpytać nas, jak to z tym uzależnieniem jest, „bo mój mąż, syn, córka czy żona być może właśnie mają taki problem”.
Jasne, że jest mnóstwo osób, które mogą wykorzystać tę wiedzę o nas przeciwko nam. Widać to chociażby po celebrytach, którzy przyznali się do choroby. Choćby nie pili, nie ćpali, nie uprawiali hazardu już wiele lat, choćby robili nie wiadomo ile wartościowych rzeczy, i tak znajdzie się ktoś, kto im przypomni, że „są nikim”, bo są uzależnieni.
Niemniej i tak warto się odważać. Warto odzierać uzależnienie z tajemnicy. Jak coś staje się jawne, to szybciej się opatrzy i stanie „normalne”. Jak ujawniamy to sami, to przestajemy żyć w lęku, że kiedyś coś się wyda. Przestajemy być zakładnikami własnych sekretów. A wolność jest bezcenna.
Duża Mi