Niektórzy uzależnieni traktują swoją chorobę jak karę. Patrzą na nią niczym na fatum i biadolą: „Dlaczego mnie to spotkało?”. Tymczasem zamiast „Dlaczego?”, korzystniej jest pytać: „Po co?”.
Pytanie: „Dlaczego?” otwiera furtkę do roli ofiary i daje pole do rozkładania skrzydeł egocentryzmowi: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego mnie?”. Pozwala też trochę umywać ręce i nie brać odpowiedzialności za rozwój swojej choroby. Bo przecież myśli się wówczas o uzależnieniu jak o czymś, co spadło na nas z zewnątrz niczym grom z jasnego nieba, że my nie mieliśmy w tym swojego udziału.
Gdy ja stawiałam sobie to pytanie: „Dlaczego?”, szybko znajdowałam wygodne dla siebie odpowiedzi: „geny”, „wychowanie w rodzinie alkoholowej”, „przemocowe dzieciństwo”. Czyli w sumie to los lub inni ludzie mnie w uzależnienie wkopali, ja zaś – biedny żuczek – jestem tu tylko ofiarą.
Rola ofiary jest całkiem komfortowa, bo nie trzeba się borykać z poczuciami winy (tę można zwalić na innych), ale też ma istotne wady – czyni nas bezsilnymi i odbiera poczucie sprawczości.
W roli tej zwykle użalamy się nad sobą, ale nie podejmujemy żadnych działań. Pławimy się w swoim nieszczęściu, oczekujemy, że inni będą się nad nami roztkliwiać, pocieszać nas i odpowiednio nas wesprą. Z rolą ofiary można się całkiem nieźle zespawać. I niektórzy uzależnieni chętnie to robią. Niestety, nie pomaga to w zdrowieniu.
Oczywiście warto jest zrozumieć, dlaczego się uzależniliśmy, jakie czynniki i mechanizmy miały na to wpływ, chociażby po to, żeby potem się ich wystrzegać lub nauczyć się nimi zarządzać. Ale w pewnym momencie trzeba odhaczyć się od pytania „Dlaczego?” i przejść do następnego: „Po co?”.
Doświadczenie choroby
Zapewne każdy z nas zna kogoś lub słyszał o kimś, kto przeszedł ciężką chorobę (nowotwór, poważna utrata zdrowia w wyniku wypadku, nabyta niepełnosprawność na skutek ww. okoliczności itp.). Wielu z tych ludzi po jakimś czasie opowiada, że doświadczenie choroby ich odmieniło i to nierzadko na lepsze – stali się silniejsi, ale i łagodniejsi zarazem, skoncentrowani na naprawdę istotnych rzeczach w życiu, ale też pogodniejsi, twardzi, a jednocześnie i elastyczni.
Podobnie wielu uzależnionych na pewnym etapie zdrowienia wyznaje, że w zasadzie to nawet „są wdzięczni za ich nałóg”.
Darek: Czy dziś byłbym odpowiedzialnym mężem i ojcem, gdybym nie stoczył tej całej walki ze sobą samym? Wątpię. Kiedy zacząłem ćpać, byłem totalnie chorą emocjonalnie osobą. Miałem nierealne wyobrażenia o sobie i o świecie. Myślałem na przykład, że jako mężczyzna muszę się przede wszystkim pokazać i wykazać: siłą, kasą, cwaniactwem. Wchodziłem w dorosłość z przeświadczeniem, że podbiję cały świat, a laski będą mi stopy całować – mnie zwycięzcy. Nie szanowałem kobiet. Traktowałem je przedmiotowo. Zresztą kogo ja tak nie traktowałem? Gdybym nie stoczył się na dno jako narkoman, alkoholik, hazardzista, pewnie nie dostałbym szansy na stanie się w końcu człowiekiem. Uzależnienie sprowadziło mnie do parteru, zmusiło do ogłoszenia bezsilności, do poddania się i poproszenia o pomoc. Wytrąciło mi z rąk całą moją roszczeniowość, pychę, butę. A kiedy te opadły, odkryłem, że pod spodem mam w sobie coś wartościowego, coś, czemu w końcu warto oddać głos. I poczułem się z tym czymś dobrze. Zobaczyłem, że da się na tym nawet coś zbudować. Wziąłem się do roboty. Poszedłem na terapię, zacząłem chodzić na mityngi. Cały czas nad sobą pracuję i jestem czysty od ośmiu lat. W tym czasie stałem się mężem, ojcem, synem, przyjacielem, pracownikiem. To dość duża zmiana, zważywszy na to, że wcześniej głównie byłem raczej pasożytem. Teraz najważniejsze dla mnie jest to, by tego wszystkiego nie spieprzyć. Bo lubię to swoje obecne życie i tego Darka, który wstaje rano, patrzy w lustro i nie czuje do siebie odrazy.
Irena: „54 lata – tyle przeżyłam jako osoba wiecznie nieszczęśliwa. Nic mnie w tym moim życiu nie cieszyło, za to wszystko męczyło – dzieci, mąż, praca, i ludzie, i okoliczności „przyrody”. Nikt i nic mi nie pasowało. Próbowałam sobie to życie jakoś umilać: zakupami, serialami, podróżami, ale ostatecznie największe pocieszenie dawał mi alkohol.
Uzależniłam się od niego dość późno, a przynajmniej późno zdałam sobie z tego sprawę. W zasadzie wiedziałam to już w swoje 49. urodziny, gdy po hucznych baletach wsiadłam za kółko napruta jak meserszmit i rozbiłam wóz. Szczęście w nieszczęściu, że nikomu oprócz mnie nic się nie stało. Ja sama zresztą też fizycznie bardzo nie ucierpiałam, ale straciłam prawko i najadłam się wstydu (bo się wydało).
Pewnie gdyby się nie wydało, jeszcze zamiotłabym jakoś sprawę pod dywan, ale mąż się wściekł, rozpowiedział o tym całej rodzinie, a że mieszkam w dość małej mieścinie, gdzie wszyscy się znają, to fama o wypadku poszła też „w świat”.
Musiałam zacząć się leczyć, choć wcale tego nie chciałam. Uważałam, że mnie do tego leczenia zmuszono – ostracyzmem w domu i w ogrodzie. Dlatego bojkotowałam terapię. Chodziłam na nią, ale raczej jako bierny słuchacz niż aktywny jej uczestnik. Jak tylko z niej wychodziłam, biegłam do Żabki po małpkę i w drodze do domu wypijałam, pękając z dumy, jaka to ja jestem cwana, jak ogrywam system oraz tych moich głupich bliskich.
Gdy wywalono mnie z terapii, bo ktoś doniósł, że widział mnie spożywającą alkohol, mąż zagroził rozwodem. „No i dobrze, idź w pizdu” – zaśmiałam mu się w nos, bo przecież i tak od dawna tylko mnie wnerwiał. Poza tym nie wierzyłam, że ten mięczak będzie mnie w stanie zostawić. Przecież to on mnie potrzebuje, a nie ja jego – myślałam. Ale skubaniec zrobił to. Wyprowadził się z domu i jeszcze zbuntował przeciwko mnie dzieci, które zaczęły mnie unikać.
No i dobrze! – uznałam. – Przynajmniej będę mogła w spokoju pić i nie kryć się z tym, co robić lubię i co jako jedyne jakoś mnie jeszcze uszczęśliwia.
Pięć lat – tyle jeszcze w sumie potrzebowałam, żeby doszczętnie zrujnować swoje życie i sięgnąć dna. Straciłam rodzinę, pracę, narobiłam sobie długów, które pewnie będę spłacać przez następnych paręnaście lat i ostatecznie wylądowałam w psychiatryku, gdzie ledwie mnie odratowali po próbie samobójczej.
Podczas kolejnej terapii w szpitalu już nie byłam taka harda. Zaczęłam współpracować. Co prawda niewiele już miałam do stracenia, ale skoro przeżyłam, skoro mnie odratowano, to widocznie po coś – tłumaczyłam sobie. Po co? Nie miałam pojęcia. Być może po to, by posprzątać ten cały burdel, który urządziłam, być może po to, żeby odpokutować winy. Nie wiedziałam, ale chwyciłam się tego „po coś” niczym tonący brzytwy. Ono dawało mi nadzieję, że może to całe moje podłe życie ma jednak jakiś sens.
Od dwóch lat nie piję. Wiem, że mnóstwa spraw naprawić się nie da. A mimo to każdy nowy dzień witam z wdzięcznością.
Dziwne, nie? Tak wiele straciłam, a w jakiś sposób czuję się wygrana. Jakbym w końcu odnalazła coś, czego ciągle w życiu mi brakowało. Jakbym odnalazła siebie.
Olga: Jak człowiek zda sobie sprawę, że umknął śmierci spod kosy, to naprawdę ma się z czego cieszyć. A ja umknęłam, i to cudem. Ale ta radość, że się udało trwa krótko. Nieraz widziałam alkoholików, którzy doprowadzili swoje wątroby do takiej ruiny, że lekarze nie dawali im szans na przeżycie bez przeszczepu. Ale gdy jednak jakoś im się udało, jakoś ich wątroba zaczęła ponownie dychać, szybko wracali do starych nawyków.
Podobnie było i ze mną. Cieszyłam się, że wymknęłam się kostusze, ale na tej euforii daleko nie zajechałam. Przestałam pić, ale moje życie nadal wyglądało podle. Trawiły mnie lęki, urazy, ciągnęły się za mną cienie przeszłości. Zaczęłam już kombinować, że jeśli tak ma wyglądać moje życie bez picia, to ja już wolę pić.
Na szczęście chodziłam na mityngi AA, gdzie biadoliłam jaka to ja jestem nieszczęśliwa i gdzie poznałam dziewczynę, która w końcu pojechała mi wprost: „Rusz dupę i przestań użalać się nad sobą! Jak coś ma się zmienić w twoim życiu, skoro ty nic w nim nie zmieniasz? Myślisz, że wystarczy przestać pić i wszystko samo się poukłada? Obudź się, kochana, to życie, a nie trunkowa bajka! Wejdź na program i zacznij działać!”.
Oj, nie spodobały mi się jej słowa. W głowie zaświtał mi szybko kolejny pomysł, by zerwać z tym całym AA, bo przecież jak widać, tam same pojeby są. Zero współczucia i empatii. No, ale ponieważ jeszcze trochę się bałam powrotu do chlania, to nie zrezygnowałam.
Za to wymyśliłam sobie, jak utrzeć nosa bezczelnej dziewusze ze wspólnoty. „Poproszę ją, żeby przeprowadziła mnie przez program 12 kroków – wykoncypowałam. – Jak jest taka mądra, to niech się wykaże jako sponsorka. Zobaczymy jak dziumdzia sobie poradzi”. O dziwo dziumdzia się zgodziła i o dziwo, ja dobrze wykorzystałam tę szansę. I rzeczywiście, już w trakcie robienia programu moje życie zaczęło się zmieniać. Dziś sama robię za taką dziumdzię w AA, pomagając innym w zdrowieniu i w końcu czuję, że coś w moim życiu ma sens.
Warto przeczytać: Sponsor – podopieczny, czyli dziwne role w AA
Szansa
Żeby wyzdrowieć, trzeba działać, trzeba otworzyć się na zmiany, wzbogacić o nową wiedzę, umiejętności o sobie i o świecie.
To szansa, żeby zbudować coś wartościowego, żeby w ogóle nauczyć się żyć – bo wielu z nas, uzależnionych, zwyczajnie nie umie żyć.
Mnóstwo z nas jest niedojrzałych emocjonalnie, mnóstwo nie ma pojęcia o realnym życiu, bo przecież gros tego życia spędziliśmy w światach urojonych przez nasze chore mózgi.
Nie rozumiemy i nie potrafimy obsługiwać siebie, nie potrafimy tworzyć zdrowych relacji z innymi ludźmi. Realny świat nas przeraża. Gdy tylko stawiamy w nim stopy, zaraz uciekamy, zaraz kombinujemy, jak się z niego teleportować. I to nie tak, że uzależnienie uczyniło z nas takich niedostosowanych. My już wcześniej nie umieliśmy żyć. Już wcześniej to życie nas przerastało, uwierało, przerażało. Dlatego doświadczenie choroby staje się dla nas szansą, by w końcu dojrzeć, by w końcu z tym prawdziwym życiem się zmierzyć. Dobrze wykorzystując zasoby, jakimi dysponujemy, możemy żyć szczęśliwie. Bo czy nie o to nam w zasadzie chodzi?
Paulina