„Ból powoduje zmiany, ale żaden ból nie zdoła zmienić faktów” – napisał Stephen King w swojej książce Bastion. Mnie, osobie współuzależnionej, konfrontacja z faktami sprawiła ból. Wraz z nim jednak pojawiła się przestrzeń do zmiany.
Gdy żyjemy z osobą czynnie uzależnioną, po pewnym czasie dochodzimy do takiego momentu, kiedy – choć nadal ukrywamy przed otoczeniem skalę problemu – sami przed sobą nie umiemy już przymknąć na nią oczu. Miotamy się wówczas w rozterce, co robić. Wiemy już, że coś zrobić trzeba, ale coś nas stopuje, coś zatrzymuje. Oprócz spraw typu kredyt, mieszkanie, dzieci, tym, co nas trzyma jest… lęk przed zmianą, przed utratą złudzeń i – gdzieś, podświadomie – lęk przed bólem. Miało być tak pięknie. Mieliśmy się razem zestarzeć, w tym domu miały bawić się nasze wnuki. Tyle wspólnych lat, tyle wspomnień, niemożliwe, żeby to się skończyło… Nie chcemy zobaczyć, że gałąź, którą tak kurczowo ściskamy, dawno spróchniała i że właściwie to tylko my ją podtrzymujemy. Chcemy nadal wierzyć, że się uda i że jeszcze będzie nam ze sobą dobrze.
Przez jakiś czas czepiamy się nadziei na wspólną przyszłość, wybaczamy, dajemy szansę, walczymy… I tak strasznie boli nas, że nie możemy zrobić nic, żeby było lepiej; tak nie chcemy tracić naszych marzeń, że jeszcze przez jakiś czas trwamy w tym, w czym trwać się nie da. W końcu jednak dochodzimy do ściany i nie możemy dłużej: odchodzimy, wyprowadzamy się (albo partnera) i zaczynamy żyć oddzielnie.
Potem może być różnie, możemy wrócić, znowu odejść, dać kolejną szansę, znów się zawieść, zacząć od nowa albo skończyć na zawsze. Wszystko może być dobrze albo tragicznie. Każda para ma swoją opowieść.
Ból po stracie
Gdy ja prosiłam mojego partnera, żeby się wyprowadził, rozumowo wiedziałam, że to jedyne wyjście, o ile nie chcę skończyć w Tworkach. Wiedziałam, że to dobrze, że nie ma go już w moim życiu, że dzięki temu teraz dojdę do siebie – na rozum wszystko miałam poukładane. Ale emocjonalnie znalazłam się w piekle.
Szlochałam rozpaczliwie w nocy, dręczyły mnie myśli i bezsenność, zapisywałam kolejne strony w dzienniku, roztrząsając, czy dobrze zrobiłam. Raz po raz dzwoniłam do przyjaciółki, żeby przypomniała mi, dlaczego nie mogę z nim być, bo pamiętałam jedynie dobre chwile. Chciałam zadzwonić do niego i zapytać, czy już się rozpakował. Czułam jego zapach i jego obecność w mieszkaniu. Wykasowałam jego numer telefonu i wypisywałam powody, dla których życie z nim to koszmar. I tęskniłam tak bardzo, że czułam fizyczny ból.
Ciągnęło się to całymi tygodniami. Jak trzeźwiejący alkoholik, który zanim sięgnie po pierwszy kieliszek ma przypomnieć sobie ostatniego kaca, tak ja przywoływałam w pamięci wszystkie najgorsze chwile tego związku. Strach i niepewność. Kolejne obietnice i kolejne zawody. Życie w uwikłaniu. Udawało mi się nie odnowić kontaktu, on też go nie szukał, co z kolei bolało jeszcze bardziej. Myślałam: „Więc nie zależy mu? Nie będzie się starał? Tak niewiele dla niego znaczyłam?”.
Tak niewiele wiedziałam o mechanizmach uzależnienia.
Można by się zastanawiać – i w przebłyskach zdrowego rozsądku robiłam to – cóż tak wspaniałego było w życiu z alkoholikiem i kryptonarkomanem, że mi go aż tak brakowało? Albo jak mogę tęsknić za kimś, kto mnie niszczył i upokarzał?! W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że tak naprawdę nie płaczę po nim, lecz opłakuję swoje pogrzebane marzenia. Siedzę na cmentarzysku wyobrażeń o długim szczęśliwym życiu z tym mężczyzną, o naszym wspólnym domu, siedzę i szlocham, że nie ułożyło się po mojej myśli. Że nie było dobrego zakończenia. Że człowiek, z którym się związałam, nie był tym, za kogo się podawał. Czułam się oszukana, zdradzona i zlekceważona i było mi tak bardzo źle, że to wszystko nie poszło zgodnie z planem.
Zmiana – narodziny
To był przełom: zrozumienie, że nie płaczę po nim, ale po sobie. Bo nie było już mnie sprzed miesięcy: pełnej wiary, nadziei i naiwności; bo umarłam wraz z końcem tego związku.
Własna śmierć strasznie boli, ale uświadomienie sobie, że w ogóle do niej doszło i opłakiwanie właściwej osoby jest połową sukcesu. Mogę zająć się pogrzebem, mogę się buntować i nie godzić na taki stan rzeczy, ale już jestem w procesie żałoby i przeżywam wszystko świadomie.
Rozstanie boli – ale życie z czynnie uzależnionym boli znacznie bardziej. Dla mnie rozstanie było jak przecięcie wrzodu – ostry, gwałtowny ból, który z czasem mija, tracąc natężenie w miarę zabliźniania się rany. Dalsze życie w uwikłaniu – niczym tępe dudnienie w skroniach, bez nadziei, że kiedyś ustąpi; może cichnąć albo się wzmagać, lecz nie odchodzi. Do mnie należała decyzja, co wybiorę: operację czy wegetację. Po dłuższym czasie tego drugiego zdecydowałam się na to pierwsze, i jak każdy operowany cierpiałam w okresie rekonwalescencji. Wybrałam „dobry ból”, z wiarą, że kiedyś przecież minie. W najczarniejszych chwilach, gdy sądziłam, że to się nigdy nie skończy i już zawsze będę tęsknić i cierpieć, pojawiały się trzeźwe myśli, że przecież to nie pierwsze moje rozstanie i że tak samo „umierałam” już wcześniej, i że to minie, minie, nawet jeśli teraz wydaje się to zupełnie niemożliwe. Jak pisał Stachura: Przysięgam wam, że płynie czas, że płynie czas i zabija rany! Tylko dajcie mu czas, dajcie czasowi czas, pozwólcie czarnym potoczyć się chmurom, po was, przez was i między ustami, i oto dzień przychodzi, nowy dzień, on już daleko, daleko za górami!…
Tak też się działo. Z każdym tygodniem i miesiącem czułam się lepiej. Brałam przepisane „leki”: aplikowałam sobie terapię, Strzyżynę, rozmowy z przyjaciółmi i synem i rosłam w siłę. Krzepłam. I w końcu mogłam poczuć wdzięczność za decyzję, jaką wtedy podjęłam: o wyborze „dobrego bólu”, który niesie nadzieję, nawet jeśli droga do niej wiedzie przez czarną rozpacz. Bo rozpacz w końcu ucichnie, ból rozstania wygaśnie, a tępe ćmienie życia w uwikłaniu nie minie nigdy.
Warto przeczytać: Jak pomóc osobie uzależnionej?
„Rozcinam pomarańczę bólu” – fraza tytułowa zaczerpnięta z poezji Haliny Poświatowskiej.
Ewa (współuzależniona, DDA)