Czy współuzależnienie to mit?

Na łamach „New York Timesa” ukazał się artykuł sugerujący, że współuzależnienie to toksyczny mit, który robi krecią robotę w leczeniu uzależnień. Uczy rodziny osób uzależnionych tzw. twardej miłości i pozbawia uzależnionych szansy na wychodzenie z nałogu w atmosferze współczucia, opieki i troski.

Jako osoba uzależniona przeczytałam artykuł autorstwa Mai Szalavitz z uwagą. Ciekawią mnie nowe podejścia do kwestii uzależnień. Publicystka „NYT” dość ciekawie przedstawia historię pojawienia się tematu współuzależnienia – od Lois Wilson, która była żoną współzałożyciela AA, Billa Wilsona, i w 1951 roku pomogła założyć Al-Anon, wspólnotę wspierającą żony i innych członków rodzin członków AA – przez Melodie Beattie, która swoją bestsellerową książką „Koniec współuzależnienia: jak przestać kontrolować innych i zacząć dbać o siebie” (1986 r.), spopularyzowała pogląd, że partnerzy i rodzice osób uzależnionych mają swoją własną chorobę: współuzależnienie – do czasów współczesnych, gdzie „filmy na TikToku o związkach współzależnych mają setki milionów wyświetleń, a terapeuci i rehabilitanci uczą o tym, jakby to było prawdziwe zjawisko psychologiczne”.

Dalej jednak Szalavitz dowodzi, że nie ma zbyt wiele naukowych dowodów na istnienie czegoś takiego jak współuzależnienie, z czego najlepszym jest to, że terminu współzależność nie znajdziemy w diagnostyczno-statystycznym podręczniku zaburzeń psychicznych (DSM), na którym swoje diagnozy opierają lekarze. Co więcej, według publicystki koncepcja współuzależnienia szkodzi leczeniu uzależnień. Koncepcję tę autorka artykułu wini za strategię, jakiej uczy ona rodziny osób uzależnionych. Strategia ta, z opisu Szalavitz, ma sugerować rodzinom, by te kierowały się wobec uzależnionych tzw. twardą miłością – zakazywać rodzinom troszczenia się o bliskich w nałogu, nakazywać im odizolowanie się od nich i pozostawiać ich samym sobie, by mogli osiągnąć dno. Publicystka uważa, że to niehumanitarne. Że uzależnieni zdecydowanie bardziej potrzebują ciepłych relacji, współczucia, wsparcia społecznego, wzmacniania ich zasobów.

Świetnie to wszystko brzmi, ale… ja tego nie kupuję. Owszem, chciałabym, aby w świecie wiodły prym działania empatyczne, współczucie i miłość, aby to właśnie one przeważały w międzyludzkich relacjach, jednak moje własne uzależnienie nauczyło mnie, że mam nie pływać w iluzjach, lecz brać rzeczywistość taką, jaką ona jest. A życie to nie bajka. Być może rzeczywistość o jaką walczy Szalavitz jest rzeczywistością osób z wyższych sfer albo wysoko funkcjonujących alkoholików, ale z pewnością nie większości uzależnionych. Kto niby miałby zapewnić nałogowcom ten bajkowy świat oparty na bezwarunkowej miłości, wspierający i zaangażowany? Ich często patologiczne rodziny? A może społeczeństwo, które mimo coraz większej wiedzy o nałogach, wciąż uważa, że nałogom ulegają wyłącznie osoby z nizin społecznych albo te o „słabej silnej woli”, więc traktuje uzależnionych jak trędowatych? A może państwo by nas ukochało? To państwo, które mimo uznawania przez DSM-5 czy ICD-10 uzależnienia za chorobę, zamiast do szpitala, wsadza uzależnionych do więzień, gdy ci, będący w czynnym nałogu dokonują przestępstw po pijaku lub naćpani?

Żeby zmieniło się podejście do leczenia uzależnień oraz zachowań rodzin osób uzależnionych, najpierw wiele musiałoby się zmienić w świecie. Tymczasem jednak, w obecnym, przepełnionym emocjonalnymi analfabetami i popaprańcami z zaburzeniami regulacji uczuć (bo przecież nikt dotąd nie uznał, że warto by uczyć o emocjach w szkole) świecie, uzależnieni i ich rodziny muszą radzić sobie z tym, co dla nich dostępne. W brutalnej rzeczywistości pięknoduchostwo jest psu na budę.

Jestem przekonana, że sama jako uzależniona na pięknoduchostwie nigdy nie wyszłabym z nałogu. Nałóg sprawiał, że gardziłam tymi, którzy mi współczuli. Oczywiście pragnęłam współczucia, miłości, empatii, ale te pragnienia tylko mnie osłabiały i skutecznie utrzymywały w roli ofiary. W gruncie rzeczy nie byłam w stanie przyjąć od innych niczego dobrego – „ciapuśnego, miękkiego i puchatego”. Nie ufałam niczemu, co nie ma kantów i co nie rani, bo świat, który mnie ukształtował był na wskroś ostry i kanciasty. Wielu DDA, wychowywanych w przemocowym domu, nie rozumie języka miłości i współczucia. Jeśli popadną w nałóg, to przemawianie do nich takim językiem, jest jak mówienie do Polaka po mandaryńsku. O „ciapuśne, miękkie i puchate” mogę powalczyć teraz, po wielu latach terapii i okiełznaniu uzależnienia, ale z pewnością nie wtedy, gdy próbowałam z niego wyjść.

Mój były chłopak (także uzależniony), kiedyś wyznał mi, że nie wyszedłby z nałogu, gdyby matka któregoś dnia w końcu nie zamknęła mu drzwi przed nosem, na skutek czego wylądował na ulicy. Koleżanka, alkoholiczka, przyznała, że gdyby mąż nie złożył pozwu o rozwód i nie zabrał jej dzieci, pewnie dalej by piła.

Niestety, wielu z nas, uzależnionych, zamiast pierzynki i ciepłego łóżeczka, głaskania po główce i zapewniania, że mamy wiele zasobów, aby zrobić coś ze swoim życiem, potrzebuje kopa w dupę, żeby zyskać motywację do leczenia.

Tego kopa potrzebują też bliscy osób uzależnionych. Sami potrzebują, żeby ich kopnięto i sami muszą też wymierzyć kopniak tkwiącej w nałogu bliskiej osobie.

Jedyne, co jak sądzę warto tu dodać to to, że ludzie są różni, więc dobrze też nie zakładać, że jedna metoda sprawdzi się wobec każdego. Być może są osoby i rodziny, u których sprawdzi się „miękka miłość”. Niemniej wiemy już na tyle sporo o uzależnieniach, że można powiedzieć, że jedne metody są skuteczniejsze od innych, przynajmniej przy aktualnym stanie rzeczywistości.

A według mnie nic nie wskazuje, żeby ta rzeczywistość w krótkim czasie miała szanse jakoś istotnie zmienić się na lepsze. Ludzie są coraz słabsi psychicznie. Życie w komforcie nie służy nabywaniu przez nich psychicznej odporności. Jednocześnie świat kusi ich możliwościami, rozbudza w nich nowe, sztuczne potrzeby, daje pozorny dostęp do rozmaitych dóbr, a przy tym chronicznie przebodźcowuje. Coraz więcej z nas szuka dziś szybkiego ukojenia i przyjemności: alkohol, narkotyki, seks, gry, zakupy, itd., jednak coraz mniej z nas ma zasoby, by oprzeć się pokusom i wybrać to, co realnie nam służy, zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Mam obawy, że jeśli jeszcze bardziej pozwolimy sobie na cackanie się ze sobą, na politykę „miękkości”, staniemy się jak galareta – bez żadnego kośćca, bez kręgosłupa. Wystarczy spojrzeć na to, co nam przyniosła polityka bezstresowego wychowania.

Tak więc, nie wiem jak Wy, ale ja nie kupuję opinii pani z „New York Timesa”. Podobnie jak nie kupuję hollywoodzkich bajek o miłości.

Warto przeczytać: Jak pomóc osobie uzależnionej?

Duża Mi

PS

Nasz portal działa dzięki pracy wolontariuszy i drobnym zrzutkom. Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, prosimy zasil nas wpłatą w wysokości symbolicznej kawy:

Scroll to Top