5 filmów o uzależnieniu – co warto zobaczyć, a czego lepiej nie oglądać

Jest mnóstwo filmów, w których przewija się problem uzależnienia. Wybraliśmy dla Was te, które sami widzieliśmy i możemy się do nich odnieść. Nie wszystkie jednak nadają się dla tych, którzy są na początku drogi trzeźwości. Niektóre mogą u Was wywołać tzw. głody i zachęcić do sięgnięcia po używki.

 

1. Zostawić Las Vegas

Na początek jeden z tych filmów, których nie polecamy. To oscarowy film Mike’a Figgisa (1995 r.) z Nicolasem Cage’m w roli głównej. Opowiada historię faceta (Ben), który postanawia się zapić i kobiety (Sera, grana przez Elisabeth Shue), która stara się go uratować. Ot, taki piękny hollywoodzki melodramat – na tyle wzruszający, że obsypano go licznymi nagrodami. Pamiętajmy jednak, że nie bez powodu Hollywood nazywa się fabryką marzeń. Film sentymentalizuje pewne procesy, które jeśli odrzeć z sentymentów trzeba by nazwać zaburzeniami. Na pozór mamy tu więc historię egzystencjalnych cierpień bohatera i historię wielkiej miłości, realnie zaś opowieść o alkoholizmie i współuzależnieniu. Dlaczego nie polecamy filmu początkującym uzależnionym? Bo ta pozornie piękna dekadencja odegrana przez Cage’a może wzniecić u nich tęsknotę za alkoholem. Jakże pięknie być ofiarą – włącza się nam w głowach ulubiony lejtmotyw wielu z nas. I jeszcze ta kochająca kobieta obok, która tak bardzo się nad biednym pijaczyną rozczula i kocha, mimo że ten upadla na tysiąc rozmaitych sposobów. Cóż za wspaniała wizja dla umysłów pływających w iluzjach. Aż chciałoby się tak pięknie upodlić.

 

2. 28 dni

Ten film (2000 r.) Betty Thomas z Sandrą Bullock (Gwen) w roli głównej oddziały odwykowe z upodobaniem serwują swoim pacjentom. Pewnie dlatego, że jest on dość lekki w przekazie (wszak to komediodramat) i obok trudnych terapeutycznych treści może stanowić element wypoczynkowy (kojący nerwy). Film opowiada historię młodej, niepokornej kobiety z Nowego Jorku, która „zmuszona” jest odbyć 28-dniową kurację odwykową w prywatnej klinice, żeby nie trafić do ciupy za jazdę po pijaku. Oczywiście jak to w produkcjach hollywoodzkich nawet totalny upadek człowieka można pokazać atrakcyjnie i kolorowo. Dzięki temu będzie on strawny dla szerokiej rzeszy widzów, choć już niekoniecznie będzie pokazywał prawdę o nałogu. Niemniej może właśnie przez to, że nie wali po oczach „ekskrementami”, lepiej wchodzą nam pewne treści, które ma do przekazania. Obraz jest budujący. Daje nadzieję. Ale też stwarza iluzję, że w niecały miesiąc można totalnie przewartościować swoje życie i pójść w świat odmienionym, bez pokusy sięgnięcia po kieliszek. Przyjemna bajka, ale warto pamiętać, że rzeczywistość bajką nie jest.

 

3. Pętla

To również sztandarowy obraz serwowany uzależnionym na terapiach. Film Wojciecha Hasa z 1957 roku z Gustawem Holoubkiem (Kuba) w roli głównej. Można by powiedzieć, że to taka pierwotna wersja „Zostawić Las Vegas”, bo jest tu też i kobieta (Krystyna – Aleksandra Śląska), która chce pomóc swojemu uzależnionemu mężczyźnie, tylko po polsku – czyli odarta z hollywoodzkiego lukru i brokatu. I to jest naprawdę mistrzowskie kino. Genialne studium przypadku pokazujące męczarnie, jakie przechodzi alkoholik w zderzeniu z wizją życia na trzeźwo. Świetnie w tym filmie pokazano, co tak naprawdę jest dla nas uzależnionych najtrudniejsze na początku drogi trzeźwienia – znieść napięcie zrodzone z niepewności. Jeszcze nie mamy żadnych benefitów z trzeźwienia, jeszcze wciąż jesteśmy zanurzeni w nałogu, przed nami decyzja, by zacząć się leczyć, ale ta niepewność, co będzie dalej, czy nam się uda, czy trzeźwe życie w ogóle ma sens, budzą taki niepokój, stwarzają takie rozdarcie, że jest to trudne do zniesienia. A przecież wiemy, że ten niepokój można ukoić. Przecież znamy sposób. Wystarczy jeden kieliszek i wszystko wróci na właściwe tory. Film zwraca uwagę jeszcze na jedną ważną rzecz – najbardziej niebezpieczne jest zostawić alkoholika samego sobie z jego własną głową.

 

4. Korkociąg

To z kolei dokumentalny obraz Marka Piwowskiego z 1971 roku. Choć film kręcono w czasach PRL-u nadal pozostaje on boleśnie aktualny. Piwowski wszedł z kamerą na oddział Szpitala Psychiatrycznego w podwarszawskich Tworkach i nakręcił ludzi zniszczonych przez nałóg alkoholowy. Pokazał pacjentów z psychozą i padaczką alkoholową, pacjentów z psychozą Korsakowa, z delirium, z alkoholowym zanikiem mózgu itp., czyli wszystkimi nieuchronnymi skutkami rozwijającej się i nieleczonej choroby alkoholowej. Między obrazami ze szpitala przewijają się czytane przez lektora fragmenty autentycznego przemówienia, wygłoszonego „dla uczczenia 52. rocznicy wielkiej gałęzi przemysłu spirytusowego”. Jeśli spojrzeć na ten obraz dziś, 50 lat później, to pewnie poza kwestiami estetycznymi niewiele w kwestii alkoholizmu się zmieniło. Nadal w naszym kraju trwa propaganda alkoholizacji i nadal alkoholizm doprowadza ludzi do ciężkich chorób i śmierci. Ci, co współcześnie mieli okazję przeżyć wizytę na oddziale detoksykacyjnym w Tworkach, wiedzą, że wciąż wygląda to równie strasznie, jak w filmie Piwowskiego. Jedno jednak, co rzuca się w oczy i co charakterystyczne dla czasów PRL i mówieniu o alkoholizmie wtedy, to traktowanie tej choroby jako problemu dotykającego głównie mężczyzn. Dziś wiemy, że to nieprawda.

 

5. Na rauszu

To drugi film, którego nie polecamy początkującym. Dobre kino, naprawdę niezłe, ale na 100 proc. uruchomi u „świeżaków” głody. Nieuzależniona członkini Strefy U po wyjściu z kina była oburzona: „Toż to jawna zachęta do picia!” – stwierdziła. Niektórym z nas uzależnionych, nawet tym z długim stażem w trzeźwieniu, uruchomił się głód alkoholowy. Mimo wszystko jednak, jeśli jesteśmy w stanie z dystansu obejrzeć ten film, możemy dostrzec w nim wiele wartościowego przekazu.

Rzeczywiście obraz (2021 r.) Thomasa Vinterberga z Madsem Mikkelsenem w roli głównej całkowicie odarty jest z moralizowania, tak charakterystycznego dla wszystkich filmów o piciu. Na pozór – przedstawiając historię czterech nauczycieli, którzy postanawiają popijać, żeby dodać sobie animuszu i lepiej funkcjonować w pracy i w relacjach społecznych – wygląda jak pochwała picia. Tak naprawdę jednak świetnie pokazuje to, dlaczego tak wielu ludzi po alkohol sięga i dlaczego dla nich staje się on atrakcyjny. Już małe dawki tego specyfiku mogą pomóc nam się rozluźnić, mogą uciszyć pralkę w naszej głowie, mogą stłumić naszą wrażliwość na negatywne bodźce z rzeczywistości, mogą dodać nam mocy. Już po małych dawkach możemy poczuć się dobrze, jak nigdy dotąd, jak nigdy nie udawało nam się to na trzeźwo.  Ulga i haj są tak wielkie, że człowiek myśli: „Jezu, dlaczego wcześniej tego nie spróbowałem?”. To właśnie przeżywają bohaterowie „Na rauszu”. Bo to film o ekstazie, o wielkim pożądaniu ulgi, o wyzwolenia z klatki własnego umysłu.

Obraz Vinterberga nie ma ambicji zajmowania się tym, co będzie później, gdy picie stanie się nałogiem, choć oczywiście w pewien sposób to sugeruje, choćby dramatyczną historią jednego z bohaterów Tommy’ego (Thomas Bo Larsen). Film skupia się na profitach, jakie dają ludziom używki. I szczerze mówiąc na tym właśnie zasadza się jego oryginalność, że rezygnuje z pedagogizowania, z umoralniania, choć przez niektórych uznawany jest przez to za zachęcający do picia. Tymczasem on po prostu koncentruje się na odpowiedzi na pytanie: „dlaczego pijemy?”. Pijemy, bo nam źle, bo czegoś nam w życiu brakuje i szukamy prostych sposobów na poprawę tego stanu. I kiedy widzimy, że to działa, to tak się tym zachłystujemy, że nie myślimy o konsekwencjach. Co ciekawe, ta skandynawsko-niderlandzka produkcja pokazuje też świetnie mechanizmy, które uruchamiają się w nas, gdy znajdujemy łatwy sposób na siebie, na cierpienie. Na przykład jak zaczynamy szukać argumentów (często racjonalnych, paranaukowych), by pić dalej i więcej.

„Na rauszu” to zdecydowanie film warty obejrzenia, ale trzeba go oglądać z naprawdę trzeźwą głową.

Strefa U

 

PS

Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, rozważ wsparcie naszej działalności drobną wpłatą:

Scroll to Top