Nie walcz. Akceptuj!

Nam uzależnionym często wydaje się, że aby wyzdrowieć powinniśmy walczyć – o siebie lub ze sobą i swoimi obsesyjnymi skłonnościami, ze swoimi wadami, z nałogiem, z innymi. Że musimy walczyć z kimś lub o coś. Tymczasem jedna z najważniejszych i najdziwniejszych sugestii Wielkiej Księgi AA mówi: „Nie walcz z nikim i z niczym”.

 

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam to zdanie w Wielkiej Księdze, byłam zadziwiona. No, ale jak to nie walczyć z nikim i z niczym? Czyż nie powinnam walczyć z alkoholem, tym podstępnym wrogiem, który mnie niszczy? Czyż nie powinnam walczyć ze swoją „słabą silną wolą”? Czyż nie powinnam walczyć ze swoimi wadami charakteru? A z innymi ludźmi? Czy jak mi plują w twarz, to mam mówić, że deszczyk pada?

Przypomniało mi się wtedy inne zdanie, z którym to z Wielkiej Księgi mi się skojarzyło: „Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi” (Mt 5,39). Choć nie byłam już religijna, pamiętam, że w przeszłości, gdy je usłyszałam, też miałam z nim problem. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego człowiek ma się godzić na zniewagę. Czy to ma być zachęta do tego, by nie stawiać granic przemocy, by w każdej sytuacji poddawać się, pozwalać gwałcić swoją godność?

Ale będąc na programie 12 kroków przyjrzałam się temu swojemu buntowi, który popychał mnie do walki.

Po pierwsze, wydało mi się pewną hipokryzją, że osoba taka jak ja, która sama tanio, bo za wódę, przehandlowała swoją godność, tak się burzy na myśl, że tę godność mógłby jej naruszyć ktoś inny.

Po drugie, zapytałam samą siebie, dlaczego właściwie tak mi zależy na walce. No i odkryłam, że w sumie to chodzi o to, żeby mieć rację, żeby stanęło na moim, żeby zwyciężyć i poczuć dumę. Podsumowując, pychaegocentryzm.

Po trzecie, dostrzegłam, że mój kluczowy argument: „walczę, by się chronić”, da się dość łatwo rozbroić, bo większość moich wrogów była wyimaginowana. I że często to właśnie moja wojownicza postawa sprawiała, że nagle wrogowie się znajdowali i tworzył się konflikt, a nie odwrotnie.

Przyjrzałam się sobie i zauważyłam, że w sumie ja całe życie walczyłam: z rzeczywistością, która mi nie pasowała, z ludźmi, którzy nie spełniali moich oczekiwań, a uważałam, że powinni, bo mi się należy, z systemem, z sobą samą itd. Efektem tych wszystkich wojen z zewnętrznymi i wewnętrznymi „wrogami” była coraz większa degrengolada. Każda wojna bowiem niesie zniszczenie i zwiększa chaos, choć wiele z nich toczy się ponoć w imię pokoju. W gruncie rzeczy jednak nie ma wojen bez ofiar, nie ma wojen bez przegranych, a w związku z tym czy w ogóle można mówić o zwycięstwie?

Dopuściłam więc do siebie myśl: „A co by się stało, gdybym rzeczywiście przestała walczyć z czymkolwiek i kimkolwiek?”. Spróbowałam wyobrazić sobie, jak to by było, gdyby w miejscu walki pojawiła się akceptacja. Zaakceptować swoją chorobę, zaakceptować siebie ze swoimi wadami i słabościami, zaakceptować to, że inni mogą mieć inne zdanie niż ja, zaakceptować rzeczywistość, która nie zawsze układa się po mojej myśli.

Myśląc o akceptacji, poczułam spokój. To jest dobre – zreflektowałam się. – Przestać się miotać, przestać wymachiwać szabelką, przestać jątrzyć i szukać dziury w całym. Co za ulga!

 

***

Wciąż jednak miałam wątpliwości. Czy akceptując nie stanę się czasem taką bezwolną materią, która nie ma własnego zdania, która nie umie powiedzieć NIE, kiedy dzieje się jakaś niesprawiedliwość, która nie potrafi stawić czoła złu?

Doszłam jednak do wniosku, że w akceptacji nie chodzi wcale o niedziałanie, o niestawianie granic, o bezwzględną kapitulację. Jest w akceptacji element poddania się, dobrowolnej rezygnacji z walki, ale to nie znaczy, że tracimy wybór i możliwość ruchu. Sama akceptacja jest już wyborem, jest też niejako działaniem bez działania (jak we wschodniej koncepcji TAO). Jest też potężnym narzędziem do obsługi własnego ego. W postawie akceptacji ego ma niewielkie pole do popisu. „Na salony” wchodzi za to pokora. Gdy „upokorzymy” ego, zaczynamy doświadczać łaski. Zaczynają dziać się te wszystkie cuda, które zapowiadają obietnice IX kroku:

Już w połowie drogi zadziwiają nas osiągnięte rezultaty. Poznamy nową wolność i nowe szczęście. Nie będziemy żałować przeszłości ani zatrzaskiwać za nią drzwi.

Pojmiemy sens słów „pogoda ducha” i zaznamy spokoju. Bez względu na to, jak nisko upadliśmy, dostrzeżemy, że i z naszego doświadczenia mogą skorzystać inni. Zniknie uczucie bezużyteczności i pokusa rozczulania się nad sobą. Bardziej niż sobą zainteresujemy się bliźnimi.
Zniknie egoizm. Zmieni się nasz cały stosunek do życia.
Opuści nas strach przed ludźmi i niepewnością materialną. Znajdziemy intuicyjnie sposób postępowania w sytuacjach, których dotąd nie umieliśmy rozwiązać.

Nagle zaczniemy pojmować, że Bóg czyni dla nas to, czego sami nie byliśmy w stanie dla siebie uczynić.

***

Dla mnie akceptacja to zaufanie. Ufam, że wszystko, co się wydarza jest po coś i jest takie jakie być powinno, bez względu na to czy mi się to podoba czy nie. To rezygnacja z własnych ambicji, by wszystko wiedzieć i rozumieć. To zgoda na własną ograniczoność. Świadomość tego, że nie jestem w stanie dostrzec sensu i znaczenia wielu spraw, że to jest poza moim zasięgiem. W końcu nie jestem Bogiem.

Dziś staram się nie walczyć z nikim i z niczym. Widzę w tej sugestii głęboki sens. Świat bez walki jest o wiele bardziej przyjazny. I bynajmniej, nie walcząc, nie czuję się przegraną czy ofiarą. Przecież to mój wybór.

 

Warto przeczytać: 12 kroków: Krok jedenasty

 

Duża Mi

 

 

 

Scroll to Top