Poczucie krzywdy, bezradności i naprzemiennie żalu, smutku, złości, rozgoryczenia – takie emocje przeżywają osoby, które czują się ofiarami. Ofiary nie mają sprawczości, czekają na pomoc z zewnątrz. Taplają się w morzu beznadziei, poczuciu niesprawiedliwości i upajają własnym lamentem.
Mało do czego mam tak dużą awersję, jak do roli ofiary. Może dlatego, że pół życia straciłam, tkwiąc w niej po uszy. Dziś na osoby, które użalają się nad sobą, reaguję westchnieniem. Dokładnie bowiem wiem, co uskuteczniają. Wbrew temu, co powszechnie zwykło się myśleć o ofiarach, te nie są „biednymi maleństwami”, lecz niejednokrotnie są to sprawni manipulanci, osoby podszyte gniewem i agresją, które czerpią korzyści z tkwienia w roli pokrzywdzonych. Mówię tu jednak o osobach dorosłych, które obiektywnie rzecz ujmując, mają wpływ na swoje życie, a nie o dzieciach, które z zasady skazane są na łaskę dorosłego.
Ofiary często nie zdają sobie sprawy z tego, że same krzywdzą. Są tak zafiksowane na użalaniu się nad sobą i doszukiwaniu się win u innych, że nie zauważają, jakie same robią pobojowisko wokół siebie. Rola ofiary jest mocno egocentryczna. I niezwykle wygodna, bo niejako usprawiedliwia niedziałanie lub własne przewiny.
Boże, jakam ja biedna!
Od kiedy pamiętam uprawiałam lament nad samą sobą. Zasadniczo miałam powody. Trudne przemocowe dzieciństwo, brak miłości, brak poczucia bezpieczeństwa. Jako DDA miałam „prawo” do użalania się nad sobą. Robiłam to namiętnie przez kilkanaście lat, roztkliwiając się nad tym, jak bardzo zostałam skrzywdzona i jak bardzo spieprzyło mi to życie.
Później, gdy sama zanurkowałam w alkoholowym bajorze, traumatyczna przeszłość stanowiła mocny fundament mojego pijaństwa. Tłumaczyłam sobie, że piję, bo jestem nieszczęśliwa, a jestem nieszczęśliwa, bo mnie skrzywdzono i popsuto.
Lata mijały, a ja wciąż jechałam na tej samej śpiewce, cały czas nie wychodząc ze stanu nieszczęśliwości. Nie pomagały terapie, bo te traktowałam jak audytorium do zawodzenia swojej żałobnej pieśni. Nie pomagały mityngi DDA, gdzie inni uczestnicy głaskali mnie po pleckach, okazując zrozumienie i współczucie. To wszystko tylko nakręcało mnie w odgrywaniu swojego spektaklu – skoro widownia biła brawo, skoro reagowała emocjonalnie na moją grę, opłacało mi się dalej grać.
Oczywiście oprócz zainteresowania „widowni” korzyści z mojego tkwienia w roli ofiary było znacznie więcej. Nie musiałam się wysilać, nie musiałam nic z siebie dawać światu, a jedynie wystawiać ręce po jałmużnę, bo przecież byłam taka biedna, słaba, poraniona, więc mi się należy. Do głowy mi nie przyszło, że powinnam coś w swoim życiu zmienić, bo uważałam, że to życie powinno zmienić się dla mnie. Nieszczególnie przejmowałam się tym, jak w moim towarzystwie czują się inni albo czy czasami ja ich nie krzywdzę, bo przecież ja jestem ofiarą, więc to JA! Jestem skrzywdzona, a nie oni. Poza tym miałam przekonanie, że ofiary nie krzywdzą.
Jednocześnie kompletnie nie byłam świadoma strat, jakie wyrządza w moim życiu tkwienie w tejże roli. A rola ta powodowała, że czułam się bezwolna, słaba, niezdolna do działania. Wszędzie wokół siebie widziałam tylko wrogów i zagrożenie. Targały mną lęki. Nieustannie popadałam w depresje i borykałam się z poczuciem bezsensu. Moje życie wydawało się jałowe. Marzyłam o jakimś rycerzu na białym koniu, który przyjdzie i wyzwoli mnie z tego koszmaru. O kimś kto się mną zaopiekuje i zapewni mi bezpieczne wsparcie. Ale to oczekiwanie na bohatera, który jakoś dziwnie długo się nie pojawiał (swoją drogą jak by się pojawił, pewnie szybko by się zniechęcił albo i sama posłałabym go do diabła, bo ja przecież wcale nie chciałam porzucić swojego status quo), sprawiało, że stawałam się coraz bardziej zrzędliwa i rozgoryczona.
Dziwiło mnie, że ludzie się ode mnie odsuwają. Przecież jako ofiara powinnam budzić współczucie lub choćby litość, a tymczasem coraz częściej spotykałam się z ludzką agresją i odrzuceniem, co jeszcze bardziej popychało mnie do myślenia w kategoriach, jaki świat jest niesprawiedliwy i zły.
Summa summarum doprowadziło mnie to do ściany. Po latach takiego życia byłam już tak umęczona sobą, światem, wszystkim, że pozostały mi dwa wyjścia albo kopsnąć się na tamten świat, albo spróbować coś zmienić tu, gdzie aktualnie byłam.
Na pohybel ofiarności!
Pewnego dnia, jedna mądra psycholożka umożliwiła mi spojrzenie na rolę ofiary z innej niż ta, którą hołubiłam perspektywy. Gdy zastanawiałam się nad tym, dlaczego bycie ofiarą wzbudza agresję innych, ta przedstawiła mi koncepcję trójkąta dramatycznego. W koncepcji tej ofiara tkwi w pewnym zamkniętym układzie z dwoma innymi rolami – prześladowcy (kata) i wybawiciela. W układzie tym owe trzy role wzajemnie się przenikają. Co oznacza, że ofiara bywa też katem, a kat ofiarą. Że jedno i drugie może też okresowo wcielać się w rolę zbawcy, by za chwilę znów płynnie przejść w dwie inne role w trójkącie.
Początkowo nie rozumiałam: „Ale niby jak, ja – ofiara miałabym być katem? Kiedy, gdzie? Albo wybawcą? Przecież ja nie mam siły pomóc sobie, jak mogłabym kogokolwiek od czegokolwiek wybawić?”.
Kiedy jednak wnikliwie przyjrzałam swojemu życiu i funkcjonowaniu w relacjach z ludźmi, okazało się, że rzeczywiście coś w tym jest. Lubiłam przecież o sobie myśleć, jako o osobie życzliwej, wrażliwej, z sercem na dłoni, która chętnie służy innym pomocą i poświęca się dla innych, tylko zwykle oni tego nie doceniają (ofiara i wybawca w jednym). Co tam, że inni o daną pomoc nie prosili, co tam, że ta moja pomoc była podszyta egoistycznymi pobudkami (żebranie o zainteresowanie i wdzięczność), co tam, że tym pomaganiem niejednokrotnie próbowałam sobie „kupić” ludzi i że temu ono głównie służyło, że nie tyle ważne były ich potrzeby, co moje. Dla mnie jako ofiary pożywką było to, że świat nie odpowiada mi za moją „dobroć” tym samym. Gdy ludzie nie odwdzięczali mi się za moje poświęcenie, z jednej strony użalałam się nad sobą, z drugiej złorzeczyłam im. Plotkowałam na ich temat, wyrażałam się o nich z pogardą. Niejednokrotnie stosowałam wobec nich szantaż i innego typu manipulacje, by otrzymać to, co według mnie, mi się należało. Stawałam się prześladowcą, wzbudzałam w nich poczucie winy i wstyd. Nienawidziłam ich.
Nic dziwnego, że ludzie się ode mnie odsuwali, że budziłam w nich złość, agresję i mordercze instynkty. Jeśli nie świadomie, to intuicyjnie wyczuwali w tym wszystkim interesowność moich działań, przymus, jaki im narzucam swoją postawą oraz inne przykre, a zawoalowane emocje, które się pod tym czaiły.
Jako ofiara byłam uwikłana i innych w to uwikłanie próbowałam wciągnąć. Z jednej strony był to krzyk o pomoc, z drugiej cwana gra.
Tak czy inaczej, kiedy zobaczyłam rolę ofiary z innej perspektywy, pozwoliło mi to odgloryfikować ją. Poza tym dostrzegłam jak zniewalająca to rola i doszłam do wniosku, że jeśli rzeczywiście chcę coś w swoim życiu zmienić, bezwarunkowo muszę ją porzucić.
Konsekwencje wyjścia z roli
Nie mogłam już pogrywać obrazkiem osoby pokrzywdzonej, więc wchodząc w relacje z innymi ludźmi i chcąc wzbudzić ich zainteresowanie moją osobą, musiałam wykorzystać inne swoje zasoby. W moim przypadku jednym z zasobów stało się słuchanie. Zamiast wciskać ludziom siebie i swoje problemy, zaczęłam oferować im swoją uwagę. O dziwo, okazało się to dużo skuteczniejsze do pozyskania przyjaciół, niż moje wcześniejsze „strategie” na bazie ofiary.
Nie mogłam już też ciągle wyciągać rękę po pomoc, tylko sama musiałam zacząć myśleć o rozwiązywaniu swoich problemów. Co ciekawe dało mi poczucie siły, a z czasem, kiedy zaczęłam na tym polu odnosić pierwsze małe sukcesy, dało mi to także większe poczucie własnej wartości.
W ogóle decyzja o porzuceniu roli ofiary przemodelowała moje myślenie. Zamiast na problemach zaczęłam się skupiać na rozwiązaniach. Zamiast na przeszłości zaczęłam koncentrować się na teraźniejszości i planować przyszłość.
Zyskałam znacznie większą niezależność, sprawczość. Poczułam, jakby ktoś zdjął mi nagle z barków ogromny ciężar, choć w sumie to sama sobie go na te barki wrzuciłam i w dużej mierze sama sobie go z nich zdjęłam.
Dziś będąc sponsorką przekazującą innym uzależnionym program 12 kroków dzielę się tym doświadczeniem z moimi podopiecznymi, bo wielu i wiele z nich kurczowo trzyma się roli ofiary.
Użalają się nad sobą i czują się nieszczęśliwi, bo:
– są samotni (nikt ich nie kocha, nikt ich nie lubi, a przecież oni są tylko do kochania; nikt ich nie kocha, nikt ich nie lubi, bo nie są godni miłości)
– mają poczucie straty/wszystko im odebrano (bo „już nigdy więcej się nie napiją”, bo „są przez to jakby niepełnosprawni, wykluczeni społecznie”, bo „ze WSZYSTKIEGO co fajne musieli zrezygnować i co im teraz zostało”, bo „NIC im nie wolno”)
– traumatyczna przeszłość wlecze się za nimi i nie daje im oddychać (źli rodzice, zła żona, zły mąż, złe dzieci, zły pies, zły świat – wszyscy źli, a oni tacy skrzywdzeni)
– nie mają sił (są zbyt poobijani przez życie, zbyt wybrakowani, zbyt głupi, zbyt zmęczeni)
– są zbyt wrażliwi na ten świat (czyli tak wyjątkowi w swej marności, że wymagają specjalnej troski)
– są winni zbyt wielu niegodziwości (tak wiele zła wyrządzili w swoim życiu, że na nic dobrego już nie zasługują)
Itp., itd.
Staram się na swoim przykładzie pokazać im, że tkwienie w roli ofiary, nie pomoże im w budowaniu lepszego życia. Że bycie ofiarą na dłuższą metę naprawdę się nie opłaca. Że korzyści jakie czerpie się z tej roli są w dużej mierze iluzoryczne, podobne jak te, jakie dawał im alkohol. Że z czasem koszty tkwienia w owej roli, znacznie przewyższają zyski.
Oczywiście, wielu z nas ma prawo do poczucia bycia ofiarą. Wielu z nas w życiu doświadczyło ogromu krzywd. Istotne jest jednak w pewnym momencie życia postawienie za przeszłością kropki. Uznanie, że byliśmy ofiarami, ale nie jesteśmy na ten stan skazani. Tym bardziej, że wielu z nas krzywd doznało w dalekiej przeszłości, nasi realni oprawcy od lat nie mają nad nami władzy, a tę jedynie im przedłużamy, sami podtrzymując rolę, w jaką ci nas wepchnęli. Zatem… na pohybel oprawcom, porzućmy bycie ofiarą i zacznijmy żyć.
Duża Mi