Nie jest łatwo wyjść z bulimii. Póki bulimik/bulimiczka czerpie z tego zaburzenia widoczne korzyści (chudnie) i te przeważają nad stratami, żadne argumenty nie będą tutaj skuteczne. Podobnie jak w innych uzależnieniach, tak i tu chora/chory muszą dojść do ściany.
W ciągu kilkunastu lat życia z B. ta nie raz doprowadzała mnie do ściany. Żyć mi się nie chciało, myślałam o samobójstwie, ale niczego to nie zmieniało, wciąż tkwiłam w obsesji „nieprzytycia”. Lęk przed przytyciem był większy niż wszystkie inne lęki. Z czasem B. w ogóle przestała działać „odchudzająco”, a jedynie powstrzymywała przybieranie na wadze. Cały organizm mi się rozregulował. I trudno mu się dziwić, bo niby jak ma reagować: żywisz go, on się cały mobilizuje do trawienia, a po chwili pokazujesz mu gest Kozakiewicza i mówisz: „A takiego wała”. Przy czymś takim każdy by w końcu zgłupiał.
Problem z bulimią jest taki, że zawiera ona cechy zarówno uzależnienia behawioralnego (przymus wykonywania pewnych czynności – najadanie się i rzyganie), jak i uzależnienia od substancji (jedzenie). Przy uzależnieniu od substancji najważniejsze w leczeniu jest odstawić używkę, ale tu jest nią jedzenie, a ty żeby żyć jednak coś jeść musisz. Więc rozwiązanie, które sprawdza się w innych tego typu sytuacjach, tu z miejsca zawodzi. Zasadniczo musi tu więc wydarzyć się jakiś cud – uzależniony musi nauczyć się kontrolować życie z używką. Zważywszy jednak na to, że w uzależnieniu cały system kontroli chorego jest w totalnej rozpierdusze, znalezienie dróg wyjścia z tego zaklętego kręgu nie jest proste.
Okiełznać lęk
Dobrze zacząć od zapanowania nad lękiem. Można nad tym pracować w ramach terapii indywidualnej czy grupowej, można chodzić na mityngi Anonimowych Jedzenioholików, można też wspomóc się farmakologicznie. W zaburzeniach odżywiania psychiatrzy najczęściej przepisują leki na bazie fluoksetyny. Niektórym to pomaga, mnie nic nie dawało. Zaczęliśmy więc z moim psychiatrą testować na mnie inne antylękowe specyfiki (bardzo się tego domagałam) i w końcu udało się dobrać ten właściwy. Kiedy zmniejszył się lęk, obsesja też wyraźnie spasowała. W zasadzie dopiero teraz byłam w stanie czerpać cokolwiek z terapii i jakoś w miarę racjonalnie przyswajać nowe informacje.
Lęk bulimiczny na zewnątrz jawi się jako lęk przed przytyciem, ale pod nim kryje się masa innych lęków: lęk przed oceną, przed odrzuceniem, lęk przed krytyką, lęk przed demaskacją – że inni odkryją, jaka jestem beznadziejna i nic niewarta, lęk przed śmiercią i lęk przed życiem. One wszystkie składają się na naszą emocjonalną niedojrzałość i zupełnie odrealniony obraz rzeczywistości.
W moim wypadku okiełznanie lęku było ogromnym krokiem w kierunku zdrowienia, choć jeszcze nie przyniosło końca obsesji, a jedynie ją zmniejszyło.
W połączeniu z terapią początki polepszenia wyglądały tak, że odpuściłam sobie najpierw karanie samej siebie za akty obżarstwa i potem prowokowania wymiotów. Wcześniej katowałam się wyrzutami sumienia i całkowitą pogardą do siebie. Teraz mogłam już powiedzieć: „No, trudno, zdarzyło mi się i nic na to na razie nie poradzę”. Istotne też jest tu słowo: „zdarzyło się”, bo napady bulimiczne stały się rzadsze – najpierw zamiast kilku w ciągu dnia, zdarzały się tylko raz, a potem już tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Nadal jednak moja głowa wciąż koncentrowała się wokół jedzenia. Nadal starałam się przede wszystkim kontrolować to, żeby nie przytyć.
Zastąpić jeden nałóg innym
Na ten pomysł wpadłam najwcześniej, jeszcze przed sięgnięciem po leki i terapię. Mój geniusz podpowiedział mi, że przecież mogę zmniejszyć łaknienie paląc papierosy. Tak więc zaczęłam palić. Efekt był taki, że nadal żarłam, ale zafundowałam sobie kolejne uzależnienie.
Z grup AJ wiem, że dużo ludzi z problemami z jedzeniem podejmuje podobne próby z alkoholem czy narkotykami (np. amfetaminą). Efekt oczywiście uzyskują podobny, pakują się w jeszcze większe bagno. Gdy pijesz lub ćpasz, z automatu zamykasz sobie ścieżkę do szybszego wyzdrowienia, bo wiele leków psychiatrycznych połączonych z alkiem czy narkotykami zwyczajnie nie działa poprawnie. Poza tym nowy nałóg generuje nowe lęki i nowe problemy.
Uleczyć emocje
Terapia to najważniejszy element procesu zdrowienia. Pozwala odkryć, co kryje się za tą naszą obsesją bycia chudą. Mnie pomogła dotrzeć do źródeł poczucia bezwartościowości. Osobiście nie polecam psychoanalizy, raczej terapię behawioralno-poznawczą. I najlepiej, by ta była nie tylko indywidualna, ale i grupowa. W grupie jest siła, kontakt z innymi osobami w bezpiecznej, kontrolowanej przez terapeutę przestrzeni, potrafi zdziałać znacznie więcej niż ten w cztery oczy z jednym terapeutą. Może na tym właśnie zasadza się siła AA – wspólnoty – kontakt z innymi ludźmi, borykającymi się z tym samym problemem, wyciąga uzależnionych z obsesji nałogu.
Co się zmieniło u mnie po terapii? Przestałam wierzyć w to, że muszę być doskonała (w tym wypadku – najchudsza na świecie), żeby żyć. Jak odpuściła ta wizja doskonałości, to przestałam też tak bardzo w swoim życiu wszystko kontrolować. Przyznałam sobie prawo do popełniania błędów. Przestałam się tak bardzo przejmować ocenami innych i od nich uzależniać swoje stany emocjonalne. Gdy zrozumiałam, jak bezsensowne jest to spinanie się i ta kontrola, bo przecież na wiele rzeczy zwyczajnie nie mam wpływu, zmniejszyły się egzystencjalne lęki. Wraz z emocjonalną stabilnością, powoli rodziło się we mnie zaufanie do siebie samej – że cokolwiek w życiu się wydarzy, jakoś sobie z tym poradzę – jeśli przytyję, to schudnę, a jak nie schudnę, to trudno, grubi też mają prawo żyć.
To był długi proces. W międzyczasie poszłam też na terapię DDA, która wiele mi dała, a potem zrobiłam 12-krokowy program DDA, który pomógł mi na bieżąco pracować nad sobą i swoimi emocjami.
Zaczęłam normalnie, zdrowo jeść. Moja waga się ustabilizowała. Ani nie tyję, ani nie chudnę. Ale też nie wyglądam na zabiedzoną, więc nie mogę liczyć na to, że ktoś się nade mną pożali 😊.
Nie liczę kalorii, nie ważę się, po prostu ubieram się w ten sam rozmiar ciuchów od lat i taki wyznacznik wagi mi wystarcza. Nie przywiązuję już takiego jak dawniej znaczenia do wyglądu. Dziś inne rzeczy w życiu są dla mnie ważne. Jest dobrze. Pozbyłam się obsesji, nie biorę już leków, złapałam równowagę.
Dojść do ściany
Od kilkunastu lat jestem wolna od bulimii i to ulga, którą trudno opisać słowami. Niekiedy jednak na swojej drodze spotykam bulimiczki, które znękane tym koszmarem pytają mnie o sposoby na wyjście z niego. Czasami opowiadam im jak u mnie to wyglądało, jakie musiałam za to płacić koszty, jakie ponieść konsekwencje. Ale widzę, że to ich nie przestrasza. One tylko, słuchając mnie, odkreślają kolejne punkty: „Tak mam”, „Tak nie mam”, by summa summarum dojść do wniosku, że z nimi jeszcze nie jest tak źle – jeśli jeszcze nie wypadają im zęby ani włosy, nie mają problemów z sercem, tarczycą, jeśli wciąż nie zaniknął im okres, nie straciły libido, nie wpadły w anemię, depresję, to jeszcze mogą pohulać.
Z jednej strony chcą coś z tym zrobić, bo bulimia wywołuje w nich wstyd i wyrzuty sumienia, bo jest męcząca i kłopotliwa, ale jeśli wciąż jeszcze chudną, to inne argumenty do nich nie przemówią, bo dla nich nie ma nic ważniejszego niż bycie chudą.
Mówienie im o konieczności zaakceptowania siebie taką, jaką się jest, to próżny trud. W anoreksji czy bulimii jest się bardzo zerojedynkowym – akceptujesz wyłącznie bycie chudą i nic poza tym. Nikt i nic na świecie nie jest w stanie cię przekonać, że jest inaczej. Bo w gruncie rzeczy przy swojej chorej psychicznej konstrukcji nikomu do końca nie ufasz. Jeśli ktoś ci mówi: „Daj spokój, świetnie wyglądasz, czego ty od siebie chcesz? Jakbyś trochę przytyła naprawdę nic by się nie stało, nawet byś była atrakcyjniejsza”, czujesz złość i zwiększa się twoja nieufność: „Gdybym przytyła, pewnie nie chciałbyś się ze mną zadawać. Nie zdajesz sobie sprawy, ile wysiłku ode mnie wymaga to, co teraz widzisz, a ty tak sobie lekko mówisz – przytyj trochę?! Jakby to była pestka!”. Czujesz się niezrozumiana i ignorowana, więc jeszcze mocniej utwierdzasz się we własnych racjach. I tak to się zapętla.
Kiedy więc spotykam taką osobę i widzę, że jeszcze nie doszła do ściany, jeszcze wciąż bilans korzyści i strat nie przeważa na stronę tych ostatnich, to odpuszczam z angażowaniem się w tłumaczenie czegokolwiek, co najwyżej informuję: leki, terapia, mityngi.
Według mnie jak nie osiągniesz w tym swojego dna, to się nie odbijesz. A dno bywa w przypadku zaburzeń odżywiania bardzo głębokie i – zwłaszcza w przypadku anoreksji – niektórzy docierają do niego dopiero sztywni. Warto zatem nie lekceważyć kolejnej ściany, do której dochodzisz w swojej obsesji bycia chudą, bo następnej ściany możesz już na żywo nie doświadczyć.
Dagmara
Czytaj też: Anoreksja i bulimia – iluzja kontroli