Jak pokochać siebie?

Gdyby zebrać wszystkie poradniki świata próbujące odpowiedzieć na pytanie „Jak pokochać siebie?”, pewnie trzeba by dla nich zbudować osobną bibliotekę. A i tak w gruncie rzeczy nikt nie ma na to pytanie żadnej uniwersalnej odpowiedzi. Pytanie – czy to kochanie siebie, jest nam tak bardzo konieczne do szczęścia? Może wystarczy po prostu się od siebie odpieprzyć?

 

Kiedy rozmawiam z różnymi ludźmi o kwestii kochania siebie, zauważam, że zwykle te ich wyobrażenia o miłości własnej sprowadzają się do układania się w puchu i do karmienia ambrozją. Ludzie myślą o tym, jak o ciągłym głaskaniu się, mizianiu, przytulaniu, sprawianiu sobie rozmaitego rodzaju przyjemności. Kobiety często mówiąc o kochaniu siebie, szukają pretekstu do zakupu drogiego kremu na zmarszczki lub usprawiedliwieniu kolejnej wizyty w SPA (bo to taki zewnętrzy wyraz samoopiekowania się sobą). Mężczyźni w imię kochania siebie wymieniają brykę na szybszy model, kupują kolejny technologiczny gadżet lub wydatkują kasę i energię na realizację swojej drogiej sportowej pasji.

Gros ludzi szukając sposobu na pokochanie siebie, próbuje również dokopać się do swojego wewnętrznego dziecka, bo jakoś kochanie siebie – dorosłego, wydaje im się mało atrakcyjne i niemożliwe do wykonania. Wydaje im się, że jako dorośli sobą nie są, że siebie gdzieś zatracili. Nie akceptują siebie, jakimi się stali w wyniku rozmaitych procesów socjalizacyjnych i życiowych doświadczeń. Łudzą się, że odkrywając w sobie dziecko, jak za dotykiem magicznej różdżki, powrócą do niewinności, ściągną sobie z pleców garb przeszłości.

Jeszcze inni rozwieszają w domu motywujące karteczki, trenują przed lustrem mantry w stylu: „jestem wystarczająco dobry/dobra”, „kocham siebie”, „jestem warta miłości”, wysyłają wiadomość do wszechświata, że są gotowi przyjąć do siebie energię bogactwa i miłości, słuchają influencerskich youtube’owych pierdoletów o czułym samouzdrawianiu serca. I…?

I chuj!

 

Na głodzie wysokiej samooceny

W polecanej niedawno na Strefie U książce „Życie bez nałogu” jej autorzy ciekawie opowiadają o zjawisku samooceny. Przede wszystkim pokazują, jak od lat 80. XX wieku ludzie złapali fioła na punkcie wysokiej samooceny i jak dzięki temu powstał swoisty przemysł zbijający na tym kabzę. Obecnie cały tzw. przemysł rozwoju osobistego prześciga się w proponowaniu nam sposobów na podniesienie naszego poczucia wartości. Wmawia się nam, że większość naszych kłopotów życiowych wynika z tego, że nie potrafimy pozytywnie myśleć o sobie. W dekalog współczesnego rodzica wpisany jest nakaz dbałości o budowanie wysokiego poczucia wartości dzieci. A w dekalog dorosłej dbającej o samorozwój jednostki podnoszenie własnej samooceny.

Tylko dziwnym trafem, kiedy docierają do nas wieści o tym, że na łeb na szyję rośnie wokół nas populacja narcystycznych jednostek, mało kto dostrzega tu związek przyczynowo-skutkowy.

Tymczasem autorzy wspomnianej książki piszą:

„Chociaż wysoka samoocena czasami łączy się ze zjawiskami pozytywnymi, to równie często wiąże się z zaskakująco negatywnymi, takimi jak na przykład agresywność, tyranizowanie innych, narcyzm, egoizm, uprzedzenia oraz zachowania ryzykowne”.

Ci sami autorzy powołując się na badania naukowe dowodzą, że rola jaką przypisujemy samoocenie to mit. Po pierwsze, pokazują, że celowe próby poprawiania samooceny nie gwarantują zadowolenia z siebie i niekoniecznie pobudzają do działań, które  później przynoszą nam satysfakcję (patrz badania Wood, Perunovic i Lee, 2009 o negatywnym wpływie afirmacji typu: „jestem osobą godną miłości” na samoocenę), a po drugie, twierdzą, że ślepe przywiązanie do poglądu, że powinniśmy myśleć o sobie dobrze, wcale nie prowadzi do wartościowego życia.

„Czy pijesz dlatego, że masz o sobie złe mniemanie, czy też masz o sobie złe mniemanie, ponieważ pijesz?” – pytają autorzy „Życia bez nałogu”. I to jest pytanie w stylu, co było pierwsze – jajko czy kura?

W gruncie rzeczy jakkolwiek nie odpowiedzielibyśmy na to pytanie i tak niewiele to w naszym życiu zmieni, bo nawet gdybyśmy doszli do tego, że pijemy z powodu niskiej samooceny, nie znaczy że gdybyśmy ją podnieśli przestalibyśmy pić. Dlaczego? Bo samoocena to nic więcej niż „zbiór myśli, jakie mamy”. A ponieważ zgodnie z badaniami naukowymi „zmienianie myśli związanych z samooceną z negatywnych na pozytywne nie pomaga”, to po cholerę w to brnąć?

 

Jeśli nie wysoka samoocena, to co?

Wspomniani autorzy Wilson i DuFrene, proponują rozwiązanie z narzędzi ACT (terapii akceptacji i zaangażowania) polegające na zwiększaniu elastyczności psychicznej (o czym możesz poczytać tutaj), ale ciekawą alternatywę podaje także nasz rodzimy filozof, stoik Tomasz Mazur, z którym rozmowę w ramach „Rozmów na lepsze jutro” gazeta.pl, serdecznie polecamy.

W niniejszej rozmowie Mazur próbuje odpowiedzieć na pytanie „jak odpierdolić się od siebie”. Słynne wśród uzależnionych polecenie prof. Wiktora Osiatyńskiego (także uzależnionego) o treści: „Rano stań przed lustrem, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie” może bowiem – podobnie jak hasło „pokochaj siebie” – nastręczać nam trudności. Bo łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

To, co ważne, a na co zwraca uwagę Mazur, to błąd, jaki popełnia wielu z nas, chcąc bądź siebie pokochać, bądź sobie odpuścić czepianie się siebie. A mianowicie błąd ten polega na tym, że wielu z nas na tej drodze próbuje się dokopać do jakiegoś swojego JA prawdziwego, JA niewinnego, do jakiegoś praźródła JA, totalnie pomijając to kim jesteśmy tu i teraz i czym tu i teraz dysponujemy.

Według filozofa, zamiast szukać jakiegoś iluzorycznego siebie z przeszłości (najczęściej z jakiś struktur dzieciństwa), winniśmy raczej zastanowić się nad tym jacy chcielibyśmy być (z uwzględnieniem naszych zasobów i ograniczeń) i do tego dążyć.

Chodzi o to, aby zastanowić się z jakimi samymi sobą jest nam dobrze, z jakimi wartościami nam po drodze, jakich siebie jesteśmy w stanie lubić i szanować. Jeżeli realistycznie, uczciwie dokonamy oglądu tego, co dla nas naprawdę ważne, będziemy mogli podjąć decyzje (działania), jak te wartości realizować i chronić.

Ale jak zauważa Mazur to nigdy nie jest tak, że pokochasz siebie czy odpierdolisz się od siebie i od teraz będziesz miał na zawsze banana na twarzy i już wszystko w twoim życiu będzie cacy. No, nie. Raz trzeba się od siebie odpierdolić, a raz do siebie przypierdolić, żeby w ogóle to pierwsze kiedyś się zadziało.

Bo życie to sztuka wyboru. I zawsze wybierając, coś musimy poświęcić. Niekiedy od miłości własnej, ważniejsza będzie miłość do kogoś innego, innym razem odwrotnie. Niekiedy trzeba się kopnąć w zadek, innym razem dać sobie na luz.

Rzecz w tym, że my nie chcemy ciągle wybierać. To właśnie ta konieczność wyboru, tego ciągłego dostosowywania się, adaptacji tak nas męczy i frustruje. My chcielibyśmy coś raz na zawsze, chcielibyśmy jakichś pewników, bo nam źle z niepewnością. Niestety zła wiadomość jest taka, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki, więc… żyjąc musimy wybierać. Dobra wiadomość zaś to ta, że wybierając określone wartości i trzymając się ich, porządkujemy nasz chaotyczny i kuszący dziś wieloma możliwościami świat.

Konstatując… być może wcale nie musisz kochać siebie. Być może po prostu wystarczy mieć z sobą na bieżąco kontakt. Wiedzieć, co się ze mną w danej chwili dzieje, być świadomym swoich emocji, myśli, potrzeb i umieć wybrać to, co słuszne (zgodne ze swoim własnym systemem wartości), a co nie. No i działać, odróżniając to, na co mam wpływ, od tego, na co nie mam wpływu. Bez górnolotnej samonadymki (peanów na swoją cześć) i bez samobiczowania się.

Może zamiast tego osławionego kochania siebie, o wiele bardziej potrzeba nam dziś akceptacji i pokory. Zwłaszcza tej ostatniej, którą historyk John Dickinson (2011) definiuje, jako „wypływające z poczucia własnej godności dobrowolne zrzeczenie się swojej pozycji i zaoferowanie zasobów dla dobra innych”. Może nie więcej, ale właśnie mniej winniśmy się zajmować samymi sobą?

Leo

 

PS

Jeśli uważasz to, co robimy, za pożyteczne, rozważ wsparcie naszej działalności drobną wpłatą:

Scroll to Top