Idź na mityng!

Sławek ukończył terapię dla alkoholików, przestał pić, więc uważa, że chodzenie na mityngi to strata czasu. Karina podobnie – nie widzi potrzeby kontaktu z innymi alkoholikami i wysłuchiwania wciąż tych samych historii o piciu czy abstynencji. A jednak doświadczenie wielu uzależnionych pokazuje, że regularne uczestnictwo w mityngach ma głęboki sens.

 

Na terapiach poświęconych leczeniu uzależnień terapeuci zalecają uzależnionym chodzenie na mityngi. Zalecają je zwłaszcza po skończeniu terapii tłumacząc, że uzależniony musi sobie ciągle przypominać o swojej chorobie.

Jak przestaje się ćpać czy chlać, to po jakimś czasie człowiek dochodzi do pewnej fizycznej i psychicznej normalności i choroby nie widać. Ot, zaczyna wieść zwyczajne życie i dość często zdarza się, że zaczyna też zapominać, że w ogóle jest chory. Zaczyna wierzyć, że jest jak inni, że jak inni może sobie pozwalać na to czy tamto, a więc że czasami jak „normalny” człowiek może sobie zapalić marychę, łyknąć xanax lub walnąć kielicha.

No i bęc. Nie wiedzieć czemu raptem znów jest w szponach nałogu. Oczywiście na terapii mu mówili, że tak może się stać, ale dla uzależnionego to zdziwko, bo przecież mu się wydawało, że już jest dobrze, że już się wyleczył, że tym razem da radę. Tak więc sam przed sobą udaje, że nie wiedział i teraz zachodzi w głowę, dlaczego znów mu się nie udało.

 

Chory na zawsze

Uzależnienie to nie jest coś, z czego się wychodzi. Mówiąc o „wyjściu” z uzależnienia, słowem tym najczęściej opisuje się pierwszą fazę ogarniania choroby – odstawienie substancji, od której dany człowiek jest uzależniony, poznanie mechanizmów rządzących chorobą i zapoznanie się z narzędziami do obsługi tejże. Niestety, większość uzależnionych myśli, że jak udało im się uwolnić od przymusu zażywania substancji, to już się wyleczyli. No, nie. Uzależnienie to nie ospa wietrzna – raz zachorujesz i łapiesz odporność. Ta choroba wymaga stałej obsługi, stałego leczenia. Jak przestajesz się leczyć, wracają objawy chorobowe.

To leczenie nie polega na łykaniu pigułek, raczej na nieustannej rehabilitacji. I bynajmniej to nie koniec świata. Rehabilitacja nie jest trudna. Zasady są proste, spisane w 12 punktach. Stosujesz je i żyjesz. Ale musisz je stosować. A jednym z tych punktów jest bycie we wspólnocie innych uzależnionych.

 

Dlaczego warto iść na mityng?

– Nie mam czasu na mityngi – mówi Sławek. – Rodzina, praca, a teraz jeszcze ta wojna. Trzeba się zabezpieczać, jakieś oszczędności zgromadzić, a nie po mityngach latać. Skończyłem terapię, wiem jak ogarniać chorobę, myślę, że będzie dobrze.

– Po co mi mityngi? – pyta Karina. – Nie piję już sześć lat i nie zamierzam pić. W ogóle nie czuję potrzeby picia. Pamiętam, co się ze mną działo jak piłam i nie mam ochoty przeżywać tego jeszcze raz. Poza tym bardziej wierzę ekspertom od uzależnień niż innym pijakom. Więc jeśli już, to ewentualnie znów pójdę na terapię. Kilka razy byłam na mityngach, ale to nie dla mnie. Nie mogłam słuchać tego biadolenia, tych piciorysów. Przecież wszyscy mamy podobnie. Chlaliśmy, odpieprzaliśmy po pijaku manianę, degradowaliśmy siebie i nasze życia. O czym tu gadać, co wspominać? Było, minęło, trzeba iść dalej, trzymać się z dala od kieliszka i tyle.

Niestety, doświadczenia innych alkoholików pokazują, że „i tyle” nie wystarcza.

– Ja nie piłam przeszło 13 lat – opowiada Justyna. – Po kilku latach odeszłam od wspólnoty AA, przestałam chodzić na mityngi. Uznałam, że już mi tego nie potrzeba. Znalazłam inne aktywności, inne grupy, w których czułam się dobrze. Pomyślałam, że przecież ważne, żeby nie być samemu, a więc nie jest istotne jaka to będzie grupa, jaka wspólnota, ważne, żeby być wśród ludzi, angażować się w jakąś pracę na rzecz innych (bo przecież w AA mówi się, że trzeba służyć). No to służyłam. Prowadziłam wolontaryjnie zajęcia dla studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku, treningi mindfulness dla kobiet, warsztaty motywacyjne dla nauczycieli. Rozwijałam siebie i pomagałam innym się rozwijać. Aż tu nagle po 13 latach zapiłam. „Ale jak to? Dlaczego?” – dziwiłam się. Cóż, w końcu trzeba się było przyznać przed samą sobą, że po 13 latach samowolki po prostu zapomniałam, kim jestem. Zapomniałam, że jestem alkoholiczką.

 

Być uzależnionym

Co to właściwie znaczy „zapomnieć” o chorobie? O czym uzależniony musi pamiętać?

– Przede wszystkim o tym, że nie jest zdrowy – uważa Tomasz, alkoholik. – Że ma chorą głowę, która lubi mataczyć, kombinować, oszukiwać. Że ma chore emocje, które nieustannie pompują jego ego i nad którymi trzeba pracować. Poza tym musi pamiętać, że do zdrowienia potrzebuje innych, jemu podobnych ludzi, którzy znają mechanizmy ich wspólnej choroby i którzy, gdy chory zaczyna zbaczać ze ścieżki zdrowienia, mogą mu pomóc ponownie złapać właściwy kierunek, wejść na właściwą ścieżkę. Dlatego warto iść na mityng.

– Mówiąc, że zapomniałam o swojej chorobie, mam na myśli to, że poczułam się taka, jak inni, zdrowi ludzie i chciałam żyć jak oni, nie bacząc na własne ograniczenia – opowiada Justyna. – Odpaliły mi się ambicje. Wpadłam w wir pracy, rozmaitych aktywności, rozwoju osobistego. Popychało mnie pragnienie: „Ja wam pokażę. Pokażę, na co mnie stać. Jaka jestem dzielna, zdolna, utalentowana, mądra, dobra”. Nie widziałam tego, że tym udowadnianiem czegoś światu, próbuję zamieść pod dywan drzemiące we mnie głęboko poczucie bezwartościowości. I że pęd skutecznie umożliwia mi to zamiatanie. Im bardziej starałam się czegoś dowieść, tym bardziej czułam podskórnie, że oszukuję siebie i innych. Na zewnątrz wkładam maskę silnej, radosnej kobiety sukcesu, a w środku czułam się Panną Nikt. To musiało się źle skończyć. Ale sądziłam, że skoro się rozwijam, uprawiam sport, uczestniczę w rozmaitych kursach psychologicznych, awansuję w pracy, to znaczy, że jest dobrze. Zabrakło w tym wszystkim pokory, zabrakło duchowości. Zagoniłam się w kozi róg.

– Mnie zgubiła nadmierna pewność siebie – mówi Zbyszek. – W ciągu dwóch lat trzeźwienia moje życie naprawdę zmieniło się na lepsze. Założyłem własną firmę, która niemal od razu wstrzeliła się w rynkowe potrzeby. W domu sielanka. Urodziło się nam dziecko. Naprawdę poczułem, że mam moc, że wyzdrowiałem i podbijam świat. I nagle pandemia. COVID zabrał moich rodziców i teścia. Po śmierci teścia żona wpadła w depresję. Interes też zaczął kuleć. W życie wdarł się marazm. Straciłem animusz, pojawiły się lęki. Pewnego wieczoru wracając do domu zatrzymałem się przed monopolowym i kupiłem flaszkę. Wróciłem do starych „rozwiązań”, które nic nie rozwiązały, tylko wszystko jeszcze bardziej skomplikowały. Dziś myślę, że w chwili kryzysu nie miałem na czym się oprzeć. Poczułem się sam, nie umiałem ogarnąć emocji, jakie we mnie narosły w związku z poczuciem straty. Nie musiałem być sam, mogłem pójść na mityng, skorzystać z pomocy wspólnoty, ale nie chciałem, nie pamiętałem o tym. Ponieważ nie miałem nawyku chodzenia na mityngi, w chwili, gdy życie mnie przerosło, nawet nie pomyślałem, że to dla mnie jakieś koło ratunkowe. No i popłynąłem.

 

Moc wspólnoty

Choć wszyscy psychologowie trąbią od lat, że człowiek to istota społeczna i potrzebuje relacji z innymi ludźmi, uzależnieni często podkreślają swój indywidualizm, swoją osobność od innych, swoją niezależność. Zwłaszcza ta niezależność u uzależnionego jawi się jako paradoks, ale jednocześnie dobrze pokazuje, jak zaburzony obraz rzeczywistości ma chory.

Uzależniony myśli, że poradzi sobie sam, że nie potrzebuje innych ludzi. Takie myślenie sprawia, że podejmuje nieskuteczne próby zerwania z nałogiem, że odrzuca wyciągane do niego dłonie, które oferują pomoc, że zwleka z podjęciem leczenia.

Potem, gdy zaczyna się leczyć, początkowo dopuszcza do siebie myśl o tym, że nie jest samotną wyspą i że wsparcie innych się przydaje. Ale gdy tylko staje na nogi, to egocentryczne, pyszne myślenie powraca.

Wspólnota innych uzależnionych pomaga w korekcie toksycznych schematów. Inni uzależnieni służą sobie za lustra, w których mogą się przeglądać. Te lustra są potrzebne, bo głowa tworzy wyobrażenia nijak nie przystające do rzeczywistości i dopiero widok siebie w lustrze może nas nomen omen otrzeźwić, sprowadzić na ziemię. Dlatego warto uczestniczyć w mityngach.

– Możesz przebywać we wspólnocie tzw. normalnych, zdrowych ludzi i to zaspokoi twoje instynkty społeczne – mówi Anna. – Ale oni nie znają pokrętnych mechanizmów naszej choroby, nie będą w stanie wyłapać momentu, gdy zaczynasz pływać w iluzjach, nie uświadomią ci, że błądzisz, że stąpasz po ruchomych piaskach. Nie powiedzą ci, „stara, przestań się nad sobą użalać, tylko rusz dupę i działaj”, co czasami jest konieczne. Dlatego, jak nieraz słyszę od innych alkoholiczek tłumaczenia, że nie chodzą na mityngi, bo nie mają czasu, potrzeby czy też mają ciekawsze zajęcia, to mówię im, że stąpają po kruchym lodzie. Bo one tak mówiąc, już zaczęły lekceważyć chorobę, już zaczęły o niej zapominać, już im się wydaje, że ta na nich nie działa. A to prosta droga do tego, by wrócić do nałogu. Dlatego trzeba pamiętać, że jeśli ktoś jest uzależniony, to powinien chodzić na mityngi.

 

Warto przeczytać: Boisz się? To zrozumiałe. Ale to nie jest powód do picia

 

Strefa U

Scroll to Top